DOM CZEKOLADY ZURYCH - Słodko, słodziej, Lindt

Gigantyczna fontanna czekolady w Muzeum Czekolady Lindt w Zurychu

Nie jestem wielką fanką słodyczy i nie mam też, jak moja przyjaciółka, osobnego żołądka na te rzeczy. Ci, co mnie dobrze znają, wiedzą, że nawet w restauracji potrafię wziąć na deser drugi raz danie główne. Od każdej reguły są jednak wyjątki, a moja słodka słabość ma dwa imiona: pierwsze belgijskie - Leonidas, drugie szwajcarskie - Lindor.

Znając moją sympatię do pralinek firmy Lindt, nie mogliśmy pominąć, w naszej podróży do Zurychu, otwartego w 2020 roku Domu Czekolady. Kompleks mieści się nieco na uboczu w dzielnicy Kilchberg, ale zapewniam, że wyprawa jest warta grzechu i na pewno nie będziecie żałować.

Przedsięwzięcie firmowane przez Lindt & Sprüngli, gigantów szwajcarskiego biznesu czekoladowego, nie jest kolejnym muzeum czekolady jakich wiele na świecie. Pomysłodawcy chcą, by projekt ten popularyzował wiedzę o czekoladzie, ale zwracał również uwagę na aspekty społeczne i ekologiczne związane z jej produkcją. Sporą część obiektu zajmują też sale laboratoryjne, w których nieustannie pracuje się nad udoskonalaniem receptur i nowymi smakami.

Królestwo czekolady zrobione jest z niezwykłym rozmachem i widać, że pomyślano tu o wszystkim, począwszy od niedrogiego jak na Szwajcarię parkingu dla gości (2 CHF / h), skończywszy na sklepie firmowym i kawiarni.

Na wejściu pierwsza niespodzianka - gigantyczna, ponad dziewięciometrowa, fontanna z prawdziwej płynnej czekolady. Przez misterną konstrukcję zakończoną trzepaczką do czekolady, która trochę przypomina czarodziejską różdżkę, przelewa się non stop 1500 kg czekolady, rwąca czekoladowa rzeka mknie z prędkością jednego kilograma na sekundę, a słodki zapach rozprzestrzenia się po całym holu.


Już po pierwszym zdjęciu widać, że zuryski Home of Chocolate to gratka nie tylko dla łasuchów, ale również dla miłośników designu. Nowoczesne, jasne wnętrze robi ogromne wrażenie. Nie jest jednak nudno, wręcz przeciwnie, kolumny, półokrągłe balkony, kaskady schodów dają wrażenie niesamowitej dynamiki. Górne przeszklenia dodatkowo doświetlają przestrzeń, wpuszczajac w nią błękitną poświatę. Właściwie już tutaj, w tym holu, zaczyna się magia.


Widząc to wnętrze, nie jestem zaskoczona, że muzeum jest ostatnio najchętniej odwiedzanym obiektem w Szwajcarii. Warto o tym pamiętać i kupić bilet przez internet, żeby uniknąć stania w kolejce. Aktualne ceny znajdziecie na oficjalnej stronie Home of Chocolate.

Na wizytę w tym miejscu warto zarezerwować sobie minimum dwie godziny, choć czekoladowi maniacy na pewno spędzą tu dużo więcej czasu.

Ekspozycję zwiedza się samodzielnie z audioprzewodnikiem. Można również wybrać opcję z przewodnikiem w języku angielskim lub niemieckim. Taka wycieczka trwa około półtorej godziny i zapewne jest ciekawą opcją dla osób dobrze znających język.

Zwiedzanie zaczynamy od początku, czyli od ziarna. Przenosimy się do kakaowej "dżungli", dowiadujemy się jak wyglądają zbiory owoców, suszenie, fermentacja. Przy ogromnym stole zebrano kulinarne ciekawostki, o tym jak radzono sobie z niezbyt przyjemnym smakiem "gorzkiej wody", bo tak przetłumaczyć można azteckie słowo "xocolatl", od którego powstała nazwa czekolady.


W kolejnej części przenosimy się do Szwajcarii, by poznać czekoladową historię tego kraju. Odkrywamy dawny młyn w Vevey, w którym Francois Louis Cailler tworzy pierwszy zmechanizowany zakład produkcyjny. Firma z siedzibą w Broc istnieje zresztą do dziś. Kolejne ważne nazwisko to Daniel Peter, który dosypując mleka w proszku kupionego od swojego sąsiada Henri Nestle, tworzy pierwszą w historii mleczną czekoladę.

Nie można zapomnieć o Philippie Suchard, który stworzył czekoladowe imperium "Milka" (milch + kakao). Jak się okazuje, szwajcarska krowa Milki nie zawsze była fioletowa. Ten nietypowy kolor zaproponowała firma reklamowa w 1973 roku. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę, a jedna trzecia przedszkolaków w Niemczech do dziś tak właśnie rysuje krowę.

Ale nie ma co ukrywać, że ekspozycja jest przede wszystkim hołdem dla Rudolfa Lindta, który przypadkiem, zostawiając na weekend włączone "konsze" służące mu do mieszania czekolady, wynalazł jedwabiście gładką masę, która od tamtej pory jest znakiem rozpoznawczym najbardziej wyrafinowanej szwajcarskiej czekolady. Wynalazek docenił inny znany już wtedy cukiernik Johann Rudolf Sprüngli, który wykupił firmę i patent Lindta. W ten sposób powstało Lindt & Sprüngli, którego główną siedzibą do dziś jest fabryka w Kilchberg, przy której mieści się muzeum czekolady. Przy okazji warto wspomnieć, o eleganckiej kawiarni Confiserie Sprüngli przy Bahnhofstrasse. To kolejny obowiązkowy punkt na czekoladowej mapie Zurychu.


Teoria teorią, ale czas wreszcie przejść do zajęć praktycznych. Tajniki produkcji czekolady poznajemy w sposób empiryczny. Skomplikowana machineria, wypuszcza z siebie produkt końcowy w postaci płynnej białej, mlecznej i gorzkiej czekolady, które wciągamy do woli z pomocą małych plastikowych łyżeczek. Trzeba się trochę namachać, ale jeść można do woli.

Nie dajcie się jednak omamić, to dopiero początek słodkiej uczty. Kolejna atrakcja rozwala system. Czekoladowe kolumny na zdjęciu nie wyglądają zachęcająco, ale kiedy podłożycie pod nie rękę, wyskakuje z niej, jak z kapelusza, kawałek pysznej czekolady. Wasz dylemat polega tylko na tym, od którego smaku zacząć: pomarańczowy, miętowy, a może z chili…



Na koniec wisienka na torcie, czyli świat pralinek Lindor bez ograniczeń. Naprawdę! Na pożegnanie, w ostatniej sali próbujemy kilkanaście smaków moich ulubionych kuleczek i robimy sobie fotkę z gigantycznym cukierkiem. Nie mogłam się oprzeć i zabrałam kilka sztuk na wynos. Bez wyrzutów sumienia na szczęście, bo wszyscy dookoła robili to samo, a obsługa uśmiechała się zachęcająco. Takie przynajmniej miałam wrażenie 😉.
 

Po wyjściu, nasza uwagę przykuła jeszcze kolejka zwiedzajacych po drugiej stronie. Okazało się, że wrzucając bilet wstępu do maszyny, uruchamia się system losujący dodatkową nagrodę. Najczęściej była to jednak kolejna czekoladka, których miałam już i tak pełne kieszenie.


Przed wyjściem koniecznie zajrzyjcie do firmowego sklepiku.
Feeria barw w tym miejscu doskonale kontrastuje z bielą muzealnego holu. Wchodźcie ostrożnie, bo na widok takiej różnorodności można naprawdę dostać palpitacji serca. Nie ma się co dziwić, to największy sklep firmowy Lindt na świecie! Niektóre smaki widziałam pierwszy raz w życiu. Nic jednak nie kupiłam, bo czekolady miałam chwilowo dosyć, a trzydziestostopniowy upał za oknem nie sprzyjał tego typu zakupom. Najadłam się jednak oczami na zapas.


Byliśmy tego dnia jednymi z ostatnich gości w muzeum, dlatego nie skorzystaliśmy z firmowej kawiarenki, ale spójrzcie tylko. Tu też wszystko gra: ściana jak tabliczka czekolady, aż chce się polizać. No i te pralinki na suficie. Sztos!


Ostatnia fotka na ławeczce przed muzeum. Muszę na chwilę usiąść, bo brzuch pełen słodyczy daje o sobie znać. Nawet nie chcę myśleć, co by to było, gdybyśmy jeszcze wybrali się na organizowane tu warsztaty kulinarne. Już i tak mam wrażenie, że zamieniam się wielką pralinę. Ale są i pozytywy: oprócz niezapomnianych wrażeń, czuję, że zaoszczędzę dziś na kolacji. Wizyta w Domu Czekolady okazuje się więc podwójnym dealem, a takie rzeczy, w hiperdrogiej Szwajcarii, są na wagę złota 😉.


Polecam również inne wpisy z naszych podróży w okolicy:


Komentarze

Obserwuj Instagram!