ZURYCH - Dadaiści, futboliści, naturyści

Zurych - widok na katedrę Grossmünster znad rzeki Limmat

Większości ludzi na świecie największe miasto Szwajcarii kojarzy się, nie bez racji, z grubą forsą, biznesami, nudą i sztywniactwem. Mnie jednak, trochę na przekór, pierwszy do głowy przychodzi dadaizm, co sprawia, że od razu odpina się wirtualny guzik od koszuli i luzuje krawat. Na miejscu okazuje się, że moje przeczucia były słuszne, bo Zurych to mega ciekawe i wyluzowane miasto, gdzie miejscowi w torbie na laptopa ukryte mają… kąpielówki.

Zacznijmy od wyjaśnienia tytułu. Zurych faktycznie jest kolebką dadaizmu, nieco dziwacznego i efemerycznego trendu w sztuce, który miał przeciwstawiać się skostniałym wartościom świata, który doprowadził do wybuchu i okrucieństw pierwszej wojny światowej. Nie pozostawił znaczącego śladu w sztuce XX wieku głównie dlatego, że nie miał sprecyzowanego programu artystycznego. Był raczej "stanem umysłu", a każdy z artystów w inny sposób wyrażał swoją niezgodę na istniejącą rzeczywistość. Był jednak istotnym kamieniem milowym w kierunku pop-artu i surrealizmu.

Po dadaistach niewiele dziś pozostało w Zurychu, a kultowa knajpa Cabaret Voltaire, w którym przesiadywał założyciel europejskiego ruchu "dada", Tristan Tsara i jemu podobni, dawno straciła blask, stając się jedną z wielu kawiarni w mieście. Podczas naszego pobytu, próbowaliśmy zajrzeć tu dwa razy. Niestety lokal zamknięty był na cztery spusty, choć w internetach piszą, że coś tam się jeszcze czasem dzieje. Widocznie mieliśmy pecha…


Dużo lepiej ma się w Zurychu piłka nożna. Pewnie dlatego, że to tutaj właśnie znajduje się siedziba Międzynarodowej Federacji Piłki Nożnej, a w tutejszym Muzeum FIFA przechowywana jest oryginalna statuetka mistrzostw świata! Tak, tak, zwycięska drużyna dostaje kopię. Oryginał zaś można podziwiać w specjalnej gablocie tylko w muzeum.

Jako że Dział Techniczny kocha futbol, wizytę w muzeum FIFA traktujemy bardzo poważnie i poświęcamy jej całe przedpołudnie. Ja przeciwnie, będąc córką piłkarza, nie jestem wielką fanką tego sportu. Nie mogłam jednak być obojętna na widok dzieciaków, które w strojach ulubionych klubów, z wypiekami na twarzach, biegały, pełne szczęścia, po całym obiekcie. I może jeszcze trochę mnie wzruszyły polskie akcenty, których nie zabrakło: od postaci Grzegorza Lato po Solidarność.

Ale wytrawni znawcy piłki nożnej mogą czuć się nieco rozczarowani. Muzeum jest mega kolorowe, multimedialne, działa na zmysły i rozbudza emocje. Nie znajdziecie tu jednak imponujących muzealnych zbiorów i piłkarskich fetyszy. Mimo tego, muzeum polecam rodzinom z dziećmi, których pociechy marzą o karierze sportowej. Dla nich będzie to prawdziwy raj i motywacja do rozwijania swoich pasji.



Każdemu mogę za to, z czystym sumieniem, polecić wizytę w Muzeum Czekolady Lindt. Otwarte w 2013 roku mega designerskie muzeum znajduje się nieco na uboczu, ale to obowiązkowy punkt programu dla wszystkich łasuchów, którzy oszaleją już przy wejściu na widok 9 metrowej fontanny z prawdziwej, płynnej czekolady!

Muzeum jest również bardzo interaktywne i proekologiczne. Poznacie w nim historię czekolady, metody produkcji i liczne ciekawostki. W ostatniej, degustacyjnej części projektu, najecie się do woli różnych rodzajów czekolady Lindt. Zalecam też ubrania z dużą ilością kieszeni. Przydadzą się na pewno, by zabrać parę pralinek na później. Nikt tu nie będzie miał Wam tego za złe. Przy okazji kolację macie z głowy i to bez wyrzutów sumienia, wszak czekoladę robi się z owoców 😉.



Wypełnieni słodkościami po kokardę, nieco ociężale, ruszamy w miasto. Mimo że Zurych jest największym ośrodkiem miejskim Szwajcarii, próżno tu szukać klimatu wielkiej metropolii, a większość zabytków zobaczyć można w jeden dzień. Miasto nie urzekło mnie tak, jak Lucerna, o której poczytać możecie 🔍 tutaj, ale jego dyskretny urok i swobodna atmosfera sprawiły, że bawiliśmy się tu wyśmienicie.

Zwiedzanie zaczynamy od centrum, w którym naprzeciwko siebie stoją dwa charakterystyczne kościoły. Ma się wrażenie jakby starówka była ringiem, na którym te dwa olbrzymy walczą o względy mieszkańców i turystów. Pomiędzy nimi, niczym niezależny arbiter, wije się rzeka Limmat.

Zacznijmy od katedry Grossmünster, bo jest większa i starsza. Budowla z XII wieku, to kościół matka rodzimej reformacji, w którym swe kazania w XVI wieku z powodzeniem wygłaszał szwajcarski odpowiednik Marcina Lutra - Huldrych Zwingli. Dwie potężne wieże Grossemünster, nazywane ponoć przez mieszkańców solniczką i pieprzniczką, to niekwestionowany symbol Zurychu. Na jednej z nich, znajduje się najwyższy w mieście punkt widokowy. Wstęp na wieżę kosztuje piątaka. Niestety podczas naszego pobytu wyjście na niewielką platformę widokową było niemożliwe, więc nie mogliśmy cieszyć się pełną panoramą miasta. Nikt nas o tym nie uprzedził i dopiero po zejściu dowiedzieliśmy się, że ze względu na liczne samobójstwa, które miały tu miejsce w czasie pandemii, zdecydowano o ograniczeniu dostępu.

Niepozorny z zewnątrz Kościół Fraümunster, niemal równie stary co katedra, kryje w sobie prawdziwe cuda. Słynne witraże Marca Chagalla to gratka dla wszystkich miłośników sztuki. Mnie urzekły również imponujące organy nad wejściem. Wstęp jest płatny, a koszty podobne jak na wieżę Grossmünster, ale naprawdę warto. Aha i dzieciaki mogą podziwiać Chagalla za darmo 😉.




Rzeka Limmat dzieli centrum Zurychu niejako na pół. Po stronie Grossemünster mamy urokliwą i spokojną dzielnicę Niederdorf. Wąskie uliczki momentami przypominają włoską architekturę. Pełno tu przytulnych knajpek, antykwariatów, zaułków i fontann. Jedna z najpiękniejszych i najstarszych to Napfbrunnen przy placu Spiegelgasse.

Kontynuując spacer ulicą o tej samej nazwie, warto podejść pod dom numer 14. Tu przez dwa lata, w czasie pierwszej wojny światowej, mieszkał sam Włodzimierz Lenin i to stąd właśnie ruszył specjalnym, zaplombowanym pociągiem do Petersburga, by zmienić losy świata. Jeśli jesteście miłośnikami historii, to jest to dla Was punkt obowiązkowy. Dla tych, którzy chcą wgłębić się w temat, polecam lekturę "Lenin w Zurychu" Aleksandra Sołżenicyna oraz książkę "Lenin w pociągu" Catherine Merridale, która osobiście przemierzyła trasę z Zurychu do Petersburga, podążając śladami Wodza Rewolucji.

Jeszcze parę kroków w górę i po jakichś dziesięciu minutach docieramy do kompleksu uniwersyteckiego. To przede wszystkim wspaniały punkt widokowy i idealne miejsce na piknik z panoramą Zurychu w tle. Można również skorzystać ze studenckiej stołówki o w miarę rozsądnych cenach. Co ciekawe, nie tylko stołówka, ale również większość obiektów uczelnianych jest dostępna dla osób z zewnątrz. Nie krępujcie się więc i zajrzyjcie do środka. Jest pięknie 😊.





Kolejką Polybahn zjeżdżamy w dół i wracamy nad Limmat, a dokładnie, na ciągnącą się równolegle do rzeki, główną ulicę miasta - Bahnhofstrasse. Tu jemy lunch w najstarszej, działającej do dziś, wegetariańskiej restauracji na świecie - Hiltl. Ten sukces odnotowano nawet w księdze rekordów Guinnessa. Restauracja ma kilka lokali w mieście, ten najstarszy znajduje się na Sihlstrasse. Ja jednak wybrałam Hiltl Dachterrasse przyjemny, pełen zieleni, rooftop niedaleko dworca.

Po obiadku bez mięsa czas na deser w kultowej Confiserie Sprüngli. Szwajcaria to oczywiście czekoladowy raj, ale akurat Sprüngli słynie z … makaroników. Luxemburgerli uchodzą za jedne z najlepszych tego typu wyrobów cukierniczych na świecie, deklasując nawet paryskie smakołyki. I choć cena makaronika, adekwatna do smaku, to w końcu raz się żyje.

Aby trochę odetchnąć, ruszamy w kierunku Lindenhof. To spokojna dzielnica z pięknym parkiem i równie cudnym widokiem na miasto. Niektórzy uważają nawet, że to stąd właśnie Zurych wygląda najpiękniej. Po drodze mijamy najstarszą część miasta Schipfe.






To niesamowite, ale Zurych to miasto, w którym naprawdę można odpocząć. Trzeba tylko na chwilę wymazać z głowy słowo pieniądz, a w zamian głęboko odetchnąć alpejskim powietrzem, napić się czystej wody z fontanny, wypożyczyć darmowy rower w Züri rollt i pojechać w siną dal brzegiem jeziora.

Jezioro Zuryskie to dla mnie fenomem. Latem zamienia się w wielkie naturalne spa w centrum miasta, które koi ciała i umysły zabieganych mieszkańców miasta. To tu toczy się życie, to prawdziwe, poza biurem, bez krawata. Leżąc na pomoście Bad Utoquai, jestem świadkiem tego, jak elegancki pan w garniturze wyciąga ze swojej markowej, skórzanej teczki spodenki kąpielowe i niemal na moich oczach z biznesmena zamienia się w "naturystę"...

Kąpielisk zwanych "Bad" jest wokół jeziora około trzydzieści, a w całym Zurychu nawet pięćdziesiąt. Odwiedzamy jedno z najstarszych - Bad Utoquai. Wstęp jest płatny. W cenie bezpieczne zejście do wody, dostęp do przebieralni, barów i intymność, bo na terenie kąpieliska nie wolno robić zdjęć. Spędzamy tu naprawdę przyjemne popołudnie i zapominamy kompletnie, że wciąż jesteśmy w największym mieście Szwajcarii.



Wieczorem niektóre kąpieliska zamieniają się w bary i kluby nocne. Tak jak ten, w którym kończymy nasz pierwszy wieczór w Zurychu. W dzień jest to bad wyłącznie dla kobiet, gdzie panie mogą popływać bez skrępowania, a po godzinie 20.00 miejsce zamienia się w tętniący życiem lokal Barfussbar. Jedyne co odróżnia go od innych, to zabawa na bosaka.


Zurych zresztą to miasto, które na drugie imię ma zabawa. Zestresowani pracą mieszkańcy muszą przecież gdzieś odreagować. O nocnym życiu w tym mieście, krążą legendy. Mówi się nawet, że jest tu największe skupisko klubów nocnych w Europie w przeliczeniu na jednego mieszkańca: La Mascotte, Bellevue, Indochine to tylko niektóre kultowe parkiety. Po więcej imprezowych inspiracji zajrzyjcie 🔍tutaj.

Warto dodać, że Zurych słynie również z przeróżnych festiwali. Najpopularniejsze to odbywająca się latem Street Parade z muzyką techno i bardziej tradycyjna Sechseläuten, podczas której na zakończenie zimy wystrzeliwany jest w kosmos gigantyczny bałwan z waty.

My z Działem Technicznym za klubami nocnymi nie przepadamy. Nie znaczy to jednak, że nie lubimy się bawić, dlatego kolejny wieczór spędzamy w mega ciekawym miejscu. Frau Gerolds Garten to kompleks restauracyjno - imprezowy w dzielnicy Zurich - West, niemal w 100% stworzony z materiałów z recyklingu. Nad "ogródkiem" góruje wieża-galeria z kontenerów. Są siedziska z palet, sznurkowe hamaki, stare samochody jako element dekoracji. Ponoć na talerzu lądują czasem także warzywa z tutejszego ogrodu. I choć inicjatywa miała być tymczasowa, raczej na zamknięcie się nie zapowiada. Do dziś świetnie bawią się tu zarówno turyści jak i mieszkańcy miasta.



Na koniec, żeby nabrać nieco dystansu, wybieramy się na wzgórze Uetliberg. Jak można się domyślać, rozpościera się stąd zjawiskowa panorama na miasto i ciągnące się po horyzont, otulone górami, jezioro. Wyjazd kolejką trwa niecałe pół godziny. My kupiliśmy bilet 24 godzinny, ale najlepsza opcja to Zurich Card dzięki której darmowe są nie tylko przejazdy, ale także bilety wstępu do wielu atrakcji miasta.

Na szczycie znajduje się wieża widokowa oraz czterogwiazdkowy hotel Uto Kulm, a przy nim elegancka, panoramiczna restauracja. My pocieszaliśmy się przekąskami z baru obok, ale widoki na szczęście mieliśmy te same..

Przyjemność podziwiania Zurychu z góry można sobie przedłużyć wybierając 7 kilometrowy spacer "planetarnym szlakiem", którego szczegóły znajdziecie tutaj. Do miasta wrócicie wtedy z miejscowości Felsenegg. Tych dwóch godzin nam właśnie zabrakło w Zurychu, a szkoda…


Garść informacji praktycznych

Jak dojechać?
My lecieliśmy z Warszawy, a wracaliśmy bezpośrednio do Krakowa, gdzie mieszkamy. Do Zurychu latają jeszcze z Wrocławia. Co ciekawe, ceny lotów nie są wysokie, za to na miejscu czeka Was prawdziwy szok cenowy.

Gdzie spać?
Najlepiej nie spać . Ceny niestety są szalone, a jakość hoteli dostępnych takim turystom jak my, dosyć niska. Warto więc przemyśleć pobyt tak, aby dojechać z mniejszych miejscowości, gdzie noclegi są nieco tańsze lub nawet z innego kraju np. Niemcy. Warto też pomyśleć o innych formach noclegu. Dobrze rozwinięty w Zurychu jest na przykład couchsurfing. Jeśli jednak wolicie klasyczne spanko, poniżej kilka propozycji.  
Green Marmot Capsule Hotel Zürich - niedrogi, zadbany hotel kapsułowy w samiutkim centrum miasta.
Uto Kulm - jeśli nie zależy Wam na nocnym życiu, to warto wybrać tę opcję. Cisza, spokój i cudne widoki gwarantowane.
Swiss Chocolate by Fassbind - to otwarty w 2021 roku, designerski hotel, którego motywem przewodnim jest historia szwajcarskiej czekolady. Idealny pomysł dla tych, którzy lubią zachować podróżnicze "integrity".

I jeszcze dwa hotele, gdzie warto zajrzeć:
B2 Boutique Hotel Zürich - bar z biblioteką i spa na dachu zapierają dech w piersiach.
Radisson blu Hotel Zürich - hotelowy hol słynie z gigantycznej wieży z butelek szampana. W godzinach wieczornych można załapać się tu nawet na pokaz latających kelnerów.  

Gdzie zjeść?
Hiltl - jak wspominałam najstarsza wege knajpa na świecie. Jedzenie na wagę, ceny umiarkowane. Mój faworyt to Hiltl Dachterrasse. Mimo, że to rooftop, nie ma tu jakiegoś spektakularnego widoku, ale jest fajna przestrzeń i dużo zieleni.
Frau Gerolds Garten - mnóstwo różnych knajpek, opcje do wyboru, do koloru. Tu zjedliśmy najtaniej, a zamówiliśmy obfitą deskę mięsnych różności na dwie osoby.
Odeon - kultowa kawiarnia literacka istniejąca od 1911. Miejsce przepiękne, ale baaardzo drogie. I nie pociesza fakt, że może na tym samym miejscu siedział kiedyś Einstein, Joyce, czy Remarque (zresztą mógł siedzieć też Lenin i Mussolini).
La Terrasse - kolejne piękne miejsce i wspaniała kuchnia. Dziękuję Działowi Technicznemu, że mnie tu zaprosił .

A na deser oczywiście czekolada. Oprócz wspomnianego Sprüngli i Domu czekolady Lindt polecam również: Conditorei Schober i wegańską cukiernię Moon.

Polecam również inne wpisy z naszych podróży w okolicy:

Lucerna - Kokietka w Alpach
Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Obserwuj Instagram!