GDZIE ZJEŚĆ W KOPENHADZE, - czyli od jajka do gwiazdki


Kopenhaga - na to słowo serce zawsze biło mi mocniej, a ślinianki rozpoczynały taniec godowy w moich ustach. Pierwsze skojarzenie Noma, jedna z najlepszych restauracji na świecie, do której pewnie nigdy nie będzie dane mi wejść. Na szczęście inne kulinarne perełki stoją otworem niemal na każdym rogu, a zwykła kanapka potrafi być tu dziełem sztuki. Z pustymi brzuchem ruszam więc na gastronomiczne szlaki duńskiej stolicy.


Zdaję sobie sprawę, że Dania i w ogóle cała Skandynawia dla polskiego turysty jest po postu droga i dotyczy to przede wszystkim jedzenia w restauracjach. Jak zatem dobrze zjeść, nie dysponując portfelem wypchanym po brzegi duńskimi koronami, a jeśli już wydawać to na rzeczy, które naprawdę są tego warte? I czy na pewno wszystko jest tu droższe niż u nas, szczególnie teraz, gdy ceny w polskim gastro mocno poszybowały w górę?

Duński basic

Tradycyjna kuchnia duńska nie jest szczególnie wyszukana. Najprostsze duńskie śniadanie to kromka razowego chleba z solonym masłem, a do tego plaster żółtego sera i jajko na miękko. W wielu miejscach taki zestaw znajdziecie na pierwszym miejscu w karcie. Co ciekawe, nie będzie odbiegał on bardzo od ceny innych śniadaniowych propozycji, ale tu liczy się tradycja i przede wszystkim jakość produktów. To za to właśnie płacimy w Skandynawii. Można spokojnie pokusić się o stwierdzenie, że większość skandynawskich przybytków gastronomicznych stawia na produkty ekologiczne i lokalne, a takie rzeczy wszędzie są drogie.

Co zatem jeść, żeby nie zbankrutować, a jednak poczuć w brzuszku lokalny vibe? Rano proponuję owsiankę, drugie po kromce z masłem ulubione danie śniadaniowe Duńczyków. Mnie bardzo smakowała owsianka z sieci Grød. Spora porcja zboża, którą dodatkowo można powiększyć i wtedy mamy pierwsze śniadanie dla dwóch osób. Kawę też można wziąć na spółkę, bo cena napojów akurat dosyć wysoka. Nie muszę chyba dodawać, że wszystko jest tu eko.


Na drugie śniadanie albo podwieczorek koniecznie spróbujcie duńskich wypieków. Będąc w centrum, zajrzyjcie do Sankt Peder’s Bageri najstarszej piekarni w mieście przy ulicy o tej samej nazwie. Piekarnia mieści się w przeuroczej okolicy pełnej sklepików, winiarni i knajpek. Zaglądajcie do menu wystawionych na zewnątrz, bo można trafić tu na naprawdę konkurencyjne ceny i mnóstwo happy hours. W styczniu 2024 za kufel piwka zapłaciłam tu 25 DKK (czyli niecałe 15 zł). Mniej więcej tyle samo kosztuje piwo w centrum Krakowa.


W porze lunchu mieszkańcy Kopenhagi najczęściej wciągają Smørrebrød. Kiedyś najbardziej klasyczna duńska kanapka serwowana była ze śledziem i ziemniakami. Dziś to prawdziwe dzieła sztuki dekorowane na przykład krewetkami, przepiórczym jajkiem, awokado i przeróżnym zielskiem z podmiejskich lasów. Będziecie w szoku, ile krzyczą za to cudo. Może nie miałam szczęścia, więc dajcie znać w komentarzach, jeśli wiecie, gdzie zjeść Smorrebrod za mniej niż trzy dychy. Standardowa cena w centrum miasta to około 50 zł. Wiem, opadła Wam szczęka, ale to jedyny drogi klasyk, którego naprawdę warto spróbować. Największy wybór na targu Torvehallerne, a jak wolicie kameralnie to na przykład w Ibens Smørrebrød na przeciwko dzielnicy Nyboder.


Dzień w Kopenhadze można zakończyć kultowym hot dogiem z budki. Ta naprzeciwko Nyhavn daje nam dodatkowo możliwość degustacji z widokiem na port. Jest kilka kiełbasek do wyboru, ale ta najbardziej tradycyjna ma charakterystyczny, czerwony kolor. Dziś rod pølse możecie jeść bez obawy, ale w przeszłości carminem barwiono zepsute mięso i sprzedawano jako tanie żarcie dla najuboższych. Są tak popularne, że o godzinie czwartej po południu nie było już dla mnie ani jednej. Nie macie zaufania do fast foodów? W Kopenhadze nawet uliczne żarcie jest bio. Ekologiczne, a nawet wegańskie hot dogi zjecie w DØP przy ulicy Amagertorv 31.


A co, gdyby samemu przygotować sobie takie duńskie jedzonko bez wydawania na mieście? To też jest jakaś opcja pod warunkiem, że macie na to czas i możliwości. Chodzenie po sklepach spożywczych w innych krajach uważam, za bardzo pouczające. Zawsze zwracam uwagę na lokalne produkty tak, żeby jednak poczuć się przez chwilę jak tubylec. Do koszyka w Netto lub innym markecie wrzućcie zatem ekologiczne jajka, paczkę ichniejszego chleba razowego rugbrød, masło koniecznie solone. Do tego duże opakowanie skyra i macie super lokalne śniadanko. Ja bym dołożyła jeszcze łososia, który jest w podobnej cenie jak u nas i kawałek lokalnego sera. Jakiego? O tym w kolejnym punkcie. Do serów podaje się tu takie płaskie sezamowe wafelki, które też znajdziecie w każdym spożywczaku.

Spróbujcie również pobawić się składnikami i zrobić własne smørrebrød. A jak nie macie czasu, to wrzućcie na patelnię kilka frykadelek. Kulki mocy trovhe jak z IKEA dostaniecie w wersji mięsnej, rybnej i warzywnej. Do picia wszędzie znajdziecie tutejsze piwo Carlsberg albo Tuborg. To ostatnie kultowe ma zieloną puszkę i było ulubionym napitkiem gangu Olsena.


Jeśli chodzi o desery to można wybrać wersję bezpieczną, czyli na przykład cynamonki, albo zaszaleć ze słodyczami na bazie lukrecji (lakrids). Dla odważnych proponuję wyjątkowo obrzydliwą wersję na słono. Korzeń lukrecji dający charakterystyczny anyżkowy posmak jest uważany za panaceum na wiele dolegliwości od przeziebienia po menopauzę, ale ostatnie badanie wykazują, że jadany w dużej ilości może obniżać poziom potasu i powodować problemy z ciśnieniem. Unikać powinny go szczególnie kobiety w ciąży, bo jest ponoć odpowiedzialny między innymi za ADHD (czego natura Skandynawów raczej nie potwierdza 😜). Osobiście od lukrecji trzymałam się z daleka, dopóki nie spróbowałam wersji oblanej czekoladą od Lakrids by Bülov. Różne kolory i smaki czekolady sprawiają, że zapominam o lukrecji, a w ustach pozostaje jedynie jej całkiem przyjemna tekstura. Lukrecjowe smakołyki od tej firmy to również świetny pomysł na prezent z Kopenhagi. Najpiękniejsze stoisko znajdziecie w słynnym domu towarowym Illum Bolighus przy głównym deptaku miasta - Stroget. Zresztą uprzedzam, że wszystko w tym sklepie jest mega piękne, na szczęście ceny odstraszają skutecznie.


Raj dla foodiesów

Kopenhaga to prawdziwy raj dla foodiesów. Znam takie osoby, które kupują świnkę skarbonkę i odkładają pieniądze, by pewnego dnia zaszaleć kulinarnie w stolicy Danii. I ja takie poświęcenia rozumiem i szanuję. A więc jeśli lubicie dobrze zjeść i nie musicie martwić się o wydatki albo właśnie zebraliście tyle, ile Wam trzeba, skupcie się teraz na tym, żeby jak najlepiej wydać tę kasę i nie jeść byle gdzie.

Zaczynamy od sprawdzonych adresów na śniadanie. Atelier September to miejsce, do którego co rano ustawiają się kolejki. To tutaj właśnie zjadłam duńskiego basica, którego zdjęcie wstałam powyżej, ale w menu również smakowicie wyglądający tost “Avocadomad”, popisowe danie szefa Frederika Bille Brahe. Ja do śniadania wzięłam czarną kawę, ale warto spróbować również serwowanych tu napojów na bazie matchy. Przy okazji śniadania w Atelier September warto odwiedzić uroczą dzielnicę Nyboder, która kojarzy mi się szczególnie z Kopenhagą za sprawą filmu “The Danish Girl”. Spacerując między charakterystycznymi żółtymi domkami, wypatrzyłam inną knajpkę, przed którą stała równie długa kolejka. To Apotek 57 podobne klimaty, więc jakby co, jest wybór.


Po najlepsze duńskie wypieki prawdziwi foodies jadą aż do Juno Bakery w dzielnicy Østerbro albo Benji w Nørrebro. Ja aż tak zmotywowana nie jestem wybrałam więc coś bliżej centrum. Andersen Bakery to równie ceniona i bardzo przyjemna kawiarenka przy Island Brygge pięć minut spacerem od mostu Langebro. Co ciekawe, kawiarnia należy do pary Japończyków, która od lat sześćdziesiątych promuje duńskie wypieki w kraju kwitnącej wiśni. W 2017 roku udało im się zrealizować największe marzenie życia - przeprowadzķę do Kopenhagi i otwarcie własnej kawiarni. Serwowane przez nich wypieki, szczególnie te na słodko, to prawdziwe dzieła sztuki łączące w sobie duńską tradycję z japońską finezją. Efekt WOW gwarantowany.


Na lunch wybrałam się do Vaekst. Tę restaurację poleciła mi w samolocie mieszkanka Kopenhagi, zdradzając, że sama zabiera tam wszystkich swoich zagranicznych gości. Lokal mieści się niedaleko najstarszej piekarni w mieście, więc upiekłam dwie pieczenie na jednym ogniu. Oprócz faktycznie pysznego jedzenia z mocnym nordyckim akcentem, miejsce ma bardzo ciekawy wystrój: duński minimalizm i mnóstwo zieleni. Naprawdę dobrze się tam czułam. W okolicy hali Torvehallerne znajduje się druga restauracja tych samych właścicieli. Klimat w Høst jest trochę inny bardziej elegancki, ale oba miejsca trzymają ten sam kulinarny poziom. W obu przypadkach potwierdzony rekomendacją przewodnika Michelin.


A jak już jesteśmy przy Torvehallerne to nie może zabraknąć dygresji o duńskich serach. Sama nie wiem dlaczego się zdziwiłam, widząc stoisko Arla Unika z ogromną ilością duńskich serowych specjałów. Przecież to kraj rolniczy, więc serowarskie tradycje są tu mocno zakorzenione, a marka Arla znana jest również u nas w Polsce. Kto z nas nie zna sera pleśniowego Danablu czy usianego drobnymi dziurkami sera Havarti. Ale okazuje się, że to dopiero początek. Przykłady podstawowych gatunków duńskich serów znajdziecie 🔍 tutaj.
Ja wylądowałam w hostelu z niejaką “Białą damą”. Ten aromatyczny, kremowy na maksa ser podobny w smaku do francuskiego Coulommiers z bladoróżową etykietą (widoczny na zdjęciu w prawym górnym rogu) wskazała mi palcem sympatyczna, starsza Dunka. Błysk w jej oczach podpowiadał mi bezbłędnie, że to strzał w dziesiątkę. Moja intuicja mnie nie zawiodła, a starsza pani wiedziała, co poleca.


Wieczorem po kulinarne doświadczenia warto zapuścić się do Meatpacking District Kødbyen. Dawna rzeźnia przypadnie do gustu szczególnie mięsożercom, którzy w Kopenhadze są wyraźnie dyskryminowani. Kodbyens Fiskebar serwuje akurat ryby i owoce morza, ale muszę o niej wspomnieć, bo to od tej restauracji wszystko się zaczęło. A poza tym to świetna knajpa. Mięsko zjecie za to na przykład we Fleisch czy w Gorilla do tego rzemieślnicze piwa i drinki leją się tu strumieniami. Życie w Kødbyen toczy się do późnych godzin nocnych, korzystajcie więc do woli.


W blasku gwiazdek

Kopenhaga to miasto z ogromnym potencjałem kulinarnym. Świadczy o tym chociażby ilość “gwiazdkowych” restauracji. Noma, Geranium to od lat światowa liga mistrzów w tej dziedzinie z najwyższą możliwą ilością gwiazdek, czyli 3, a ta pierwsza w opinii wielu, uchodzi za najlepszą restaurację na świecie, albo przynajmniej jest na podium.

Bez względu zresztą na rankingi, faktem jest, że Noma wyznaczyła nośne do dziś trendy w kuchni skandynawskiej i wychowała tabuny ludzi związanych z gastronomią najwyższych lotów. Takie nazwiska jak Claus Meyer czy René Redzepi znają wszyscy, którzy interesują się tematem. To oni stoją za filozofią New Nordic Cuisine, która od lat widoczna jest w menu najlepszych szefów kuchni krajów Europy Północnej od Skandynawii, przez Finlandię, aż po Islandię a nawet Wyspy Owcze. W swoim Manifeście z roku 2004 promują zdrową, prostą kuchnię opartą na lokalnych, sezonowych składnikach, pozyskiwanych z poszanowaniem naturalnego rytmu życia, czerpiąc przy tym garściami ze światowej tradycji kulinarnej i wiedzy dotyczącej najnowszych badań na temat zdrowia. Hasła te nie są nam obce, bo za Skandynawami poszli inni, i dziś pod nordyckim manifestem może się podpisać co najmniej pół Europy.  


Jeśli chodzi o Nomę, póki co, dotarłam wyłącznie pod drzwi restauracji i tutejsze szklarnie. Do środka jeszcze nie udalo mi się wejść. Jeszcze. Bo gdybym tylko miała taką możliwość, wzięłabym nawet chwilówkę, żeby tam być. Nie jest to jednak takie proste nawet jeśli ma się pieniądze. Menu zmienia się co kwartał i wtedy też można dokonać rezerwacji. Chętnych jest jednak tyłu, że załapanie się na stolik graniczy niemal z cudem. W najlepszym wypadku lądujesz na liście rezerwowej i czekasz aż ktoś zrezygnuje. Sęk w tym, że nawet w kolejce oczekujących obowiązuje zasada “kto pierwszy, ten lepszy”. Decydować trzeba się szybko, a przecież, żeby tam dotrzeć, trzeba jeszcze zabukować lot i nocleg. Nie bardzo więc widzę szansę na spełnienie tego ekscentrycznego marzenia.

Pozbawiona złudzeń, postanowiłam znaleźć pocieszenie w “gwiazdkowym” burgerze. W czasie pandemii, aby zapewnić dochód i zajęcie swoim pracownikom, René Redzepi wpadł na pomysł serwowania burgerów na wynos. Koncept sprawdził się doskonale, a POPL burger jest dziś regularną restauracją serwującą jednego z najprostszych, a zarazem najlepszych burgerów w mieście, deklasując nawet dotychczasowego króla buły z mięsem, czyli Gasoline Grill. Ten ostatni to aktualnie sieć kilku burgerowni rozrzuconych w różnych częściach miasta. Dostaniecie go na przykład tuż przy POPLE burger w znanej strefie gastronomicznej Broens Gadekøkken  ale kultowy lokal to ten na prawdziwej stacji benzynowej przy ulicy Landgreven 10.


Jak wspomniałam nowa koncepcja kulinarna Północnej Europy opiera się bardzo mocno na ekologicznym i zrównoważonym podejściu do życia, które trafiło w Skandynawii na bardzo podatny grunt. Spacerując ulicami stolicy Danii mam wrażenie, że wszystko tu jest bio i sustainable, począwszy od wszechobecnych rowerów, na osiedlowym fryzjerze kończąc. To w Kopenhadze właśnie pierwszy raz spotkałam się z ... zieloną gwiazdką Michelin.


To stosunkowo mlode, bo wprowadzone w roku 2021 oznaczenie przyznawane jest restauracjom, które w swoim biznesie stosują się do zasad zrównoważonego rozwoju. Jak można się domyślać, najwięcej zielonych gwiazdek, przypominających pięciolistne koniczynki, otrzymują restauracje wegańskie, ale nie jest to regułą. Pojęcie “sustainability” jest bardzo pojemne i zawiera w sobie zarówno relacje z lokalnymi dostawcami, szacunek do produktu, a nawet dbałość o detale wystroju lokalu. O naszej wizycie w restauracji Ark, która jako jedna z pierwszych w Danii zgarnęła zieloną gwiazdkę, przeczytać możecie 🔍 tutaj. Dla nas, wegańskich laików, była to prawdziwa przygoda, a momentami nawet kulinarne wyzwanie. Przede wszystkim jednak ogromna, zielona przyjemność, ale także świetna i nieco tańsza alternatywa dla klasycznych gwiazdkowych restauracji.


Kończę ten wpis z uczuciem niedosytu. W Kopenhadze jest jeszcze tyle gastronomicznych perełek, które chciałabym odwiedzić, że krótki wpis musiałby zamienić się w e-book. Może kiedyś, kto wie, tak się zresztą stanie, bo do miasta małej syrenki wrócę jeszcze nie raz. Może nawet uda mi się kiedyś trafić do Nomy. Nikt przecież nie zabroni mi marzyć 😜.

Inne posty o Kopenhadze:
Kopenhaga - cynamonka na rowerze

Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Obserwuj Instagram!