TULUZA - Przez różowe okulary

Toulouse, France

Nie możecie się zdecydować, co bardziej Was kręci Francja czy Hiszpania? Wybierzcie się do Tuluzy. To urokliwe miasto na południu Francji u podnóży Pirenejów łączy klimat obu tych państw, dając Wam to, co z nich najlepsze. A wszystko w tysiącach odcieni różu i nie tylko.

Tuluza faktycznie nazywana jest różowym miastem. Najbardziej znana teoria głosi, że to ze względu na kolor wszechobecnej cegły, która o zachodzie słońca mieni się właśnie delikatnym odcieniem różu. Cegła tuluzańska ma faktycznie specyficzny jasny kolor charakterystyczny dla cegły rzymskiej, który odróżnia ją od ciemniejszej cegły klasycznej, zwanej też czasem północną.

Nie jest jednak prawdą, że to właśnie cegła jest źródłem znanego przydomka Tuluzy. Okazuje się, że nazwy tej użyto pierwszy raz w 1906 roku kiedy Tuluza była… biała. A to za sprawą mody i dekretu miejskego, który nakazywał pomalowanie wszystkich budynków, łącznie z Capitolem, na jasny kolor, co miało dawać poczucie czystości w mieście, które za wszelką cenę próbowało zachęcić do siebie turystów udających się w kierunku Pirenejów. Ten sam cel przyświecał autorom pierwszego przewodnika po Tuluzie, w którym to właśnie z poetyckim zacięciem rymowano "Tolose / rose", a młoda, dobrze zbudowana kobieta z różą w ręku miała symbolizować to, co w mieście najlepsze: świeżość, młodość, zmysłowość.


Dopiero po drugiej wojnie światowej rozpoczął się żmudny proces powrotu do autentyczności, a charakterystyczna, wąska i nierówna "różowa" cegła wróciła do łask. Dziś jest dumą i prawdziwą wizytówką miasta.

Najstarsze tuluzańskie cegły podziwiać można w Muzeum Archeologicznym i zachowanych do dziś ruinach rzymskiego amfiteatru w dzielnicy Purpan. Najstarszym budynkiem w ścisłym centrum, do którego być może również wykorzystano cegły z wcześniejszych wyburzonych budynków jest monumentalny kościół św. Saturnina (Saint-Sernin) pierwszego biskupa Tuluzy i męczennika. Bazylika z IV wieku, mimo gotyckich wstawek, uważana jest za największy obiekt romański w Europie, a pod względem ilości relikwii ustępuje ponoć tylko Watykanowi! To sprawia, że jest ważnym punktem na francuskiej trasie pielgrzymkowej do Santiago de Compostela.


Do bazyliki dojdziecie z placu Capitole jedną z najciekawszych ulic w mieście, czyli rue du Taur z charakterystyczną, wąską dzwonnicą kościoła o tej samej nazwie. Miejsce ważne, bo to tutaj według legendy znalezione zostało ciało św. Saturnina, ciągniętego przez ulice miasta i rozszarpanego przez rozjuszonego byka. Nazwa ulicy również jest nieprzypadkowa (Taur to taurus, czyli byk).


Młodszą siostrą bazyliki Św. Saturnina jest katedra Św Stefana (St. Etienne), który korzeniami sięga VI wieku. Dziś to budowla gotycka, której fasada zdobiona rozetą jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych wizytówek miasta. Znajduje się dokładnie po przeciwnej stronie Capitolu, ale dojście do niej jest czystą przyjemnością. To w tej części miasta znajdziecie, według mnie, najpiękniejsze i najbardziej "różowe" uliczki, place i zaułki.


Spacer po kościołach kończymy pod klasztorem Jakobinów. Niestety tylko pod, bo w poniedziałki braciszkowie odpoczywają od wiernych i kościół jest zamknięty. Możemy jedynie z zewnątrz podziwiać jego monumentalną, ceglaną bryłę, wciśniętą między wąskie uliczki tak, że nie sposób objąć jej w całości. Najbardziej niepocieszony jest Dział Techniczny, bo bardzo chciał zobaczyć ołtarz z relikwiami św Tomasza z Akwinu. Tak, tak takie rzeczy znajdziecie w Tuluzie, bo to miasto, gdzie założony został właśnie Zakon Dominikański. Niestety w celach niezbyt chlubnych, bo nie zapominajmy, że główną misją "psów pańskich" był pogrom heretyków. A myśl przewodnia zakonu "Głosić wszystkim, zawsze, wszędzie i na wszystkie możliwe sposoby” kończyła się nierzadko stosami i torturami za przyzwoleniem głosicieli Ewangelii. Nie wolno zapominać, że dominikańscy inkwizytorzy są odpowiedzialni za zagładę Katarów we Francji, o czym w innych katolickich krajach chyba mało się mówi i że sam Tomasz z Akwinu nie miał z tym żadnego problemu. Jak i zresztą ze stwierdzeniem, że kobieta nadaje się tylko do rodzenia i prowadzenia domu. Wiem, że takie czasy były, ale mi się to nie podoba i już. A o Katarach opowiem Wam w osobnym poście na blogu.


Wszystkie te cuda znajdziecie porozrzucane w odległości kilku minut spacerem od centralnego punktu miasta, czyli Capitolu. Neoklasycystyczna, 128 metrowa fasada siedziby władz miejskich robi na mnie chyba największe wrażenie. Budynek z kamienia, cegły i marmuru budowano prawie dwieście lat!  Ale efekt jest taki, że Capitole od zawsze znajduje się w topce najpiękniejszych francuskich merostw. Przepiękne wnętrza można zwiedzać za darmo. Nam zabrakło nieco czasu, bo spieszyliśmy się na spektakl w kapitolskim teatrze, który znajduje się w tym samym budynku.


Będąc na głównym placu, zwróćcie uwagę na jego płytę i olbrzymi, wykuty z brązu krzyż oksytański. Cztery główne ramiona mają symbolizować pory roku, a dwanaście "wypustek" oznaczające miesiące zdobią znaki zodiaku. Miejska legenda głosi, że będąc pierwszy raz w Tuluzie, trzeba stanąć na swoim znaku i pomyśleć życzenie, a na pewno się spełni. Jeśli oczywiście wierzycie w takie rzeczy 😉.

Krzyż oksytański to dzieło francuskiego artysty Raymonda Morettiego, który jest również autorem malowideł na sklepieniu arkad znajdujących się naprzeciwko Capitolu. Wystarczy podnieść głowę do góry, by naszym oczom ukazała się obrazkowa historia miasta. Znajdziecie tu św. Saturnina ciągniętego przez byka, pomordowanych w średniowieczu Katarów, ale także lokalnego barda Claude'a Nougaro, portret Antoine'a de St Exupéry autora "Małego księcia" i historię francuskiego lotnictwa, a nawet mistrzowską ekipę Rugby, sportową dumę Tuluzan.

Wokół głównego placu miasta zlokalizowane są wspaniałe hotele, bary i restauracje. Francuskie śniadanie warto tu zjeść w kultowej Cafe Florida, a na lampkę różowego wina i deskę serów polecam secesyjną restaurację Bibend.


Skoro jesteśmy przy jedzeniu, to trzeba wiedzieć, że Tuluza to swoisty kulinarny raj. W lokalnej kuchni mieszają się francuskie i hiszpańskie smaki. Tu zresztą znajduje się najstarszy we Francji targ, na którym oczy po prostu wychodzą z orbit. Ilość przedziwnego jedzenia na Marché Victor Hugo oszałamia, choć wyobrażałam go sobie nieco inaczej. W olbrzymiej, niezbyt ładnej hali brakuje stolików, gdzie można by było coś przekąsić i z kieliszkiem wina ręce przechadzać się między stoiskami. Będąc w Tuluzie, sprawdźcie jednak stronę internetową, bo na targu cyklicznie odbywają się tzw. "nocturnes", czyli nocne degustacje. Wtedy wszystkie stoiska przygotowują swoje menu, a kulinarne szaleństwo trwa do późnych godzin wieczornych.

Obowiązkowym punktem programu w Tuluzie są bary tapas, gdzie odkryjecie wspaniałą kuchnię i wino oraz, co najważniejsze, prawdziwą twarz mieszkańców Tuluzy. Otwarci, wyluzowani, radośni i… zapatrzeni w ekrany telewizorów, na których króluje ich ukochana, mistrzowska drużyna rugby "Stade Toulousain". Bary tapas znajdziecie na każdej ulicy, ale ja polecam przypadkowo odkryty bar Cave Saint Jérôme. Super jedzonko i atmosfera, w sobotni wieczór podkręcona dodatkowo przez fantastycznego DJ-a.


Królem lokalnej kuchni jest cassoulet. Potrawa na bazie mięsa, lokalnej kiełbasy, białej fasoli zapiekana w sosie pomidorowym przypomina trochę fasolkę po bretońsku. Nie jestem fanką takich tłustych i ciężkich dań, ale przynajmniej raz spróbować warto. Na deser "brique du capitole" rodzaj cukierka o podłużnym kształcie tuluzańskiej cegły. Często również opakowanie przypomina cegłę, więc to także fajny pomysł na pamiątkę z podróży.


Place St Pierre
i place St George to dwa place, które rywalizują ze sobą o miano najbardziej trendy kulinarnego miejsca w mieście. Pierwszy to raczej na drinka, szczególnie w obskurnym, ale kultowym barze Chez Tonton. Na jedzenie wybrałabym zdecydowanie ten drugi, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby odwiedzić oba. Musicie być jednak czujni i sprawdzać w internetach godziny otwarcia knajp, bo Tuluza to jednak prowincjonalne miasto i wiele miejsc zamknietych jest w niedzielę i poniedziałki, a czasem nawet inne dni tygodnia. Na placu St George warto zajrzeć do: Bistro Regent (w południe do dania mięsnego macie frytki bez ograniczeń). Najlepszy, choć nie tani, Cassoulet w mieście zjecie w Emile. Po drugiej stronie placu machają do Was przyjaźnie francuski Mr George i włoska Mamma Giorgia. Po zdrowe jedzenie wege wbijajcie na dania z owoców acai do Ekylibre.


Po obfitym posiłku, czas na spacer wzdłuż Garony. Schodzimy na Quai de la Dorade gdzie nad brzegiem, z widokiem pont Neuf najstarszy most w Tuluzie, przesiadują tłumy młodzieży. Nic dziwnego, dwa kroki stąd znajduje się jeden z najbardziej renomowanych uniwersytetów we Francji.

Mostem St Pierre przechodzimy na drugą stronę rzeki do dzielnicy Saint Cyprien. Tę część miasta warto odwiedzić minimum z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby zobaczyć z bliska kopułę kaplicy szpitala de la Grave, którą widzimy niemal na każdej pocztówce z Tuluzy, a po drugie, i najważniejsze, żeby odwiedzić kompleks muzealny les Abattoirs.


W dawnych, rewitalizowanych ubojniach, znajduje się muzeum sztuki nowoczesnej, park, restauracja. Można tu spędzić naprawdę miły czas i pobudzić zmysły na różne sposoby.

Budynek robi mega wrażenie. Nie żałuję ani minuty spędzonej w tym miejscu mimo, że jest oddalone kawałek od centrum, a instalacja z krzesłem z malowanym przez miniaturowego człowieka, poruszyła mocno jakieś niewidzialne struny mojej duszy. I chyba właśnie po takie doznania łazi się w takie różne, dziwne miejsca 😊.


Wracamy na quai de la Daurade, gdzie czeka na nas kolejna atrakcja. Rejs statkiem to chwila odpoczynku i możliwość zobaczenia zielonego oblicza miasta. Płyniemy bowiem kanałem Brienne, aż do miejsca, gdzie zaczyna się słynny Canal du Midi. Żeglowny kanał o długości 240 km łączący Tuluzę z Morzem Śródziemnym to kwintesencja myśli inżynierskiej XVII wieku. I choć jego budowniczy Pierre Paul Riquet stracił przy jego budowie wszystkie swoje pieniądze, zyskał wieczną sławę nie tylko w południowej Francji. Planując kolejną podróż w te strony, na pewno jednym z jej punktów będzie przepłynięcie kanału.


Kontynuując wędrówkę po zielonej Tuluzie trafiamy do Ogrodu Japońskiego. W niedzielne popołudnie są tu tłumy, ale mimo to miejsce zachwyca pięknie zagospodarowaną przestrzenią i orientalną roślinnością. Jest nawet imitacja bambusowego lasu No i ten cacuśny czerwony mostek! Mieliśmy farta, bo właśnie zakwitły wiśnie. Dział Techniczny był zauroczony i potwierdził, że w Japonii wygląda to dokładnie tak samo.

W drodze do hotelu odnajdujemy ulicę Gramat wypacykowaną kolorowymi graffiti. Każde metropolia takie miejsca ma, a amatorzy ściennych bohomazów potrafią przejechać czasem pół miasta, by je zobaczyć. Okazuje się jednak, że lokalny ruch działa tu prężnie od lat osiemdziesiątych, a miasto jest drugim po Paryżu najbardziej kolorowym miastem z własnym festiwalem street art o wdzięcznej nazwie "Rose béton". Najstarsze graffiti znajduje się w Jardin d'Embarthe, ale najwięcej jest ich chyba właśnie na ulicy Gramat, dwa kroki od bazyliki Św. Saturnina. Szukać ulicznych obrazów możecie zresztą wszędzie, bo tutejsi artyści obrali sobie za cel, żeby raz w miesiącu powstawało gdzieś w okolicy jedno graffiti. Jeszcze parę lat i Tuluza przestanie być tylko różowa, a mienić się będzie feerią barw. Więcej na temat graffiti w Tuluzie, poczytacie 🔍tutaj


Kończymy nasz długi spacer po centrum Tuluzy, a Dział Techniczny zaciera ręce, bo nareszcie czas na jego ulubione atrakcje. Tak, jeśli chcecie zaimponować facetowi, który ma techniczne zacięcie, zabierzcie go do Tuluzy 😜.

Zaczynamy od wizyty w muzeum Aeroscopia znajdującym się przy lotnisku Blagniac. Tuluza jest bowiem światowym liderem w konstrukcji samolotów, a Airbus ściga się w sumie tylko z amerykańskim Boeingiem. Znani nam fachowcy uważają nawet, że to obecnie najlepsze samoloty na świecie. Historia lotnictwa sięga tu czasów przedwojennych, a jednym ze słynnych, tuluzańskich pilotów był Antoine de St Exupéry autor "Małego księcia",  pracownik tutejszej poczty lotniczej w czasie wojny.

Po wejściu na teren muzeum, na widok tego całego żelastwa Dział Techniczny aż podskoczył z radości i zaczął, o zgrozo, robić sobie selfiki z Airbusami i Concordami. Ja pozostałam obojętna na wdzięki stalowych kolosów i nawet wypasiony A300B ze szklaną podłogą, luksusową sypialnią i prawdziwym szampanem na półce nie pomogły.

Mój niedoszły pilot zaciągnął mnie również na objazdówkę po olbrzymiej fabryce Airbusa, ale ponieważ produkcyjne klimaty mam na co dzień w pracy, też nie zrobiło to na mnie piorunującego wrażenia. Jestem jednak przekonana, że dla awiacyjnych maniaków będzie to prawdziwy raj..


Za to w Cité de l'espace było super. Może dlatego, że duża część ekspozycji znajduje się na zewnątrz, a nam dodatkowo dopisała pogoda. Muzeum jest świetnie zorganizowane i ma pełno atrakcji i różnego rodzaju animacji. Jest planetarium, stacja Mir, do której można wejść, symulacja planety Mars. Nad wszystkim góruje oczywiście królowa przestworzy, czyli Ariane 5. Prezentuje się pięknie, choć Francuzi już od lat pracują nad tym, żeby wysłać ją na emeryturę 😜.

Dojazd z centrum metrem A i linią Tisseo nr 37 pod samą bramę. Na miejscu jest wszystko, żeby spędzić tu fantastyczny dzień z rodziną czy przyjaciółmi. Nie żartuję, na to miejsce należy zarezerwować sobie cały dzień, inaczej uczucie niedosytu murowane!

Wizytę w Cite de l' Espace warto połączyć z przejażdżką na maszynach gigantach w Halle de la Machine. Na nietuzinkowej ekspozycji otwartej w 2018 roku zgromadzono kolekcję starych maszyn teatralnych. Niektóre "okazy" są naprawdę imponujące. Największy jest Minotaur, który może zabrać na swój grzbiet nawet 50 osób, a pająk ze zdjęcia zwinnie biega pośród gapiów, tryskając wodą z podbrzusza. Do tego wielka, maszynowa karuzela, która spodoba się nie tylko dzieciakom.

Z Cite de l'Espace dojedziecie tam linią numer 8. Chwilę trzeba się przejść, ale naprawdę warto. Sprawdzajcie tylko godziny i dni otwarcia. W poniedziałki zamknięte, przynajmniej poza sezonem. Nie sprawdziłam dokładnie i niestety pocałowałam klamkę, a raczej pajęcze odnóże 😜.


Wybierając się na przedłużony weekend do Tuluzy, do głowy mi nie przyszło, że tak bardzo mnie oczaruje. Ilość atrakcji w mieście i okolicy sprawia, że zdecydowanie warto wybrać się tu nawet na cały tydzień. Przy okazji można odwiedzić Carcassonne, spędzić czas w jednej z malowniczych miejscowości nad Morzem Śródziemnym, a nawet wpaść do Barcelony oddalonej o jakieś trzy godziny drogi samochodem.

Radosną, przepełnioną hiszpańskim klimatem Tuluzę żegnam z nutką polskiej nostalgii. Z tarasu restauracji Ma Biche sur le toit wznoszę toast za życie pełne niespodziewanych zachwytów. W kieliszku francuskie, lokalne wino - różowe a jakże 😊.


Garść informacji praktycznych

Jak dojechać?
Tanie loty są naprawdę tanie. Szczególnie w okolicach lutego, marca. Polujcie!

Gdzie spać?
Le songe du Capitole - apartamenty przy głównym placu miasta w dobrej cenie. Hotel pięciogwiazdkowy to nie jest, ale mimo wszystko jesteście "na rynku" wszędzie macie blisko.
Mama shelter
- sieć designerskich hoteli, które znajdziecie głównie we Francji, ale również w kilku innych miastach Europy. Nowoczesne wnętrza, olbrzymi rooftop, grill bar 500 metrów od Capitolu. Absolutny hit!
Le grand balcon - kultowy i niestety bardzo drogi hotel w przedwojennym klimacie. Ciekawostką jest to, że hotel był swego czasu miejscem noclegu dla pilotów poczty wojskowej, a w pokoju 32 pomieszkiwał sam Antoine de St Exupéry, autor "Małego księcia".

Gdzie zjeść?
Cafe Florida - na francuskie śniadanie z widokiem na Capitol
Bibend - na kieliszek wina i deskę pysznych, lokalnych serów
Cave Saint Jérôme - na miejscowe tapasy i mecz rugby
Emile - na najlepszy cassoulet w mieście
Ma biche sur le toit - na pożegnalny drink z widokiem na miasto

Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Obserwuj Instagram!