Bydgoszcz od wielu już lat plasowała się dosyć wysoko na mojej osobistej bucket list. Trochę na przekór powszechnej, (szczególnie wśród mieszkańców Torunia) opinii, czułam, że miasto ma potencjał i wcale nie jest takie brzydkie, jak mówią. Z moją intuicją różnie w życiu bywa, ale tym razem mnie nie zawiodła, a majówka w tym niezwykłym mieście okazała się strzałem w dziesiątkę.Postanowiłam, że w Bydgoszczy spędzę nie tylko kilka pięknych dni, ale także noce będą w wielkim stylu. Jako że uwielbiam hotele z duszą i historią w tle, wybór był oczywisty. Pierwsze kroki po wyjściu z pociągu skierowałam więc do Hotelu pod Orłem. Perełka bydgoskiej secesji z końca XIX wieku zasłużyła na miano ikony miasta. W latach międzywojennych bawił tu między innymi marszałek Piłsudski, a po wojnie znamienitymi gośćmi hotelu byli Artur Rubinstein, o którym poczytać możecie 🔍 tutaj, Krzysztof Penderecki, Jeremi Przybora czy Daniel Olbrychski.
I choć dziś hotel trąci nieco myszką, a pokoje zdecydowanie wymagają odświeżenia, z ogromną przyjemnością przechadzam się po eleganckich korytarzach, przeglądam w kryształowych lustrach, delikatnie stąpam po wyłożonych dywanami schodach, trzymając się bogato zdobionych roślinnym wzorem poręczy.
Nie tracę czasu i od razu ruszam w miasto. Dosłownie kilka kroków dzieli mnie od Mostu Staromiejskiego, który wita mnie niezwykłymi widokami. Po prawej stronie spichrze nad Brdą te stare, w których mieści się niewielkie Muzeum Historii Miasta i te nowe z cegły i szkła całkiem sprytnie wkomponowane w tkankę miejską. Pomiędzy nimi uroczy pałacyk Lloyda, jeden z bohaterów filmu “Magiczne drzewo” Andrzeja Maleszki, który pięknie wypromował Bydgoszcz. Odkrywanie miasta śladami filmu zakończone odnalezieniem magicznego krzesła w okolicach bydgoskiej Wenecji może być fajnym pomysłem na zabawę dla całej rodziny.
Tuż obok nowego spichrza znajdziecie ciekawą makietę. Okazuje się, że w Bydgoszczy był kiedyś zamek. Wybudowany na polecenie Kazimierza Wielkiego jako prezent dla królewskiego wnuka przez jakieś trzysta lat był najważniejszą twierdzą północno-wschodnich rubieży Rzeczpospolitej. To tutaj toczyły się wojenne negocjacje Władysława Jagiełły i Ulricha von Jungingena zanim ten pierwszy skutecznie pogonił Krzyżaków. Niestety po potopie szwedzkim, kiedy to zamek wysadzono w powietrze, nigdy już nie podniósł się z ruin. Włodarze miasta myślą jednak nieśmiało o odbudowie zamku. Może więc za parę lat w Bydgoszczy powstanie nowa atrakcja. Kto wie…
Patrząc na całość z mostu, waszą uwagę skradnie na pewno charakterystyczna, wisząca nad wodą rzeźba. To “Przechodzący przez rzekę” znanego rzeźbiarza Jerzego Kędziory, która zawisła nad Brdą w 2004 roku, upamiętniając wejście Polski do Unii Europejskiej. Kto był w Krakowie ten skojarzy, że podobne balansujące w powietrzu postaci wiszą także u nas nad Wisłą. Nie tylko zresztą u nas. Kilka innych miast też ma w swojej kolekcji rzeźby Kędziory. Chociażby prześliczny Sandomierz, o którym poczytać możecie 🔍 tutaj.
A kto odwiedzi Bydgoszcz w tym roku (2024) ten będzie miał przyjemność oglądać więcej takich rzeźbiarskich perełek rozsianych w różnych miejscach. To projekt “Uniesienie”, zorganizowany dla uczczenia tym razem 20 rocznicy wstąpienia do UE, który podziwiać można do października. Mam jednak cichą nadzieję, że rzeźby zostaną w Bydgoszczy na zawsze, bo wyglądają wprost zjawiskowo.
Po lewej stronie mostu wspaniały widok na muzyczną wizytówkę miasta, czyli operę Novą. Dla mnie, miłośniczki opery, organizowany właśnie w maju jubileuszowy, bo XXX Bydgoski Festiwal Operowy, był głównym pretekstem do odwiedzenia miasta właśnie w tym czasie. Wizyta w tej niezwykłym miejscu zasługuje oczywiście na osobny wpis, który ukaże się na blogu już niedługo. Jedynym mankamentem jest fakt, że opera jest w rozbudowie. Teren jest mocno rozkopany, a zrobienie zdjęcia bez dźwigu w tle graniczyło niemal z cudem. Mimo to imponująca sylwetka gmachu, pojawiająca się raz po raz między budynkami będzie towarzyszyć Wam praktycznie przez cały spacer po tej części miasta.
Po drugiej stronie rzeki konkurencja, czyli bydgoska katedra. Z zewnątrz kościół jak kościół, ale żeby zobaczyć różnice musicie wejść do środka. Tak piękne malowidła ścienne zobaczycie chyba tylko w Kościele Mariackim w moim rodzinnym Krakowie. Modernistyczna polichromia wykonana została w latach dwudziestych ubiegłego wieku i robi naprawdę ogromne wrażenie. jej odważna kolorystyka przyćmiewa nawet największy skarb tego kościoła czyli barokowy obraz Matki Boskiej pięknej miłości, która oprócz dzieciątka trzyma w ręce czerwoną różę.
A propos skarbu, to warto wspomnieć, że nie tak dawno temu bo w 2018 pod posadzką kościoła faktycznie znaleziono skrzynię ze skarbami. Monety ze znaleziska pochodzącego prawdopodobnie z czasów potopu szwedzkiego można dziś oglądać z lupą w ręku w bydgoskim mikroskopijnym Muzeum pieniądza. Najcenniejsze z nich to podwójny dukat Jana Kazimierza wykonany w Poznaniu oraz dukat Zygmunta III Wazy bity w Toruniu.
To niezwykłe ile rzeczy można opowiedzieć o Bydgoszczy, nie ruszając się z nad Brdy. Miasto jak żadne inne potrafiło wykorzystać atuty wody. Nie umie tego Kraków, nie umie Warszawa. Tutaj ta symbioza z wodą dzieje się od wieków i jest naturalna jak oddech. Koniecznie wybierzcie się na rejs słynnym “słonecznikiem” lub wynajmijcie kajak, by poczuć klimat rzeki. Weźcie udział w jednym z koncertów nad wodą lub po prostu posiedźcie w jednym z wielu urokliwych miejsc, wsłuchując się w szum wzburzonej jazem wody. Wszystkie informacje znajdziecie 🔍 tutaj
Kwintesencję bydgoskich klimatów odnajdziecie w samym jej sercu, czyli na Wyspie Młyńskiej. To jest miejsce, z którego właściwie mogłabym się nie ruszać nigdzie, gdyby nie ta “śrubka w d…” 😃. Rozumiem jednak doskonale wszystkich tych, którzy z kocykiem rozkładają się tu na długie godziny błogiego leniuchowania: woda, zieleń, industrialna architektura, majowe słońce. Czegóż chcieć więcej…
Uspokajam jednak wszystkich tych, którzy, tak jak ja, nie mogą usiedzieć w miejscu dłużej niż pół godziny. Wyspa Młyńska aż kipi od atrakcji. Muzea, knajpy, galerie, place zabaw to wszystko czeka na Was. Koniecznie zajrzyjcie do genialnie zrewitalizowanych dziewiętnastowiecznych Młynów Rothera na wystawę “Węzły”. To chyba najciekawsza i najbardziej bydgoska wystawa ze wszystkich jakie widziałam w mieście. Nazwa wystawy jest nawiązaniem do węzła wodnego, ale pokazuje również więzi na różnym poziomie pomiędzy rzeką, naturą a mieszkającymi tu ludźmi.
Z licznych muzeów polecam jeszcze znajdujący się tuż za młynami dom Leona Wyczółkowskiego pełen obrazów malarza. Dom to duże słowo, bo Wyczółkowski nigdy w Bydgoszczy nie mieszkał. Był raczej obywatelem świata, dużo podróżował, jakiś czas mieszkał na Ukrainie, ale większość życia przehulał z młodopolską bohemą w moim rodzinnym Krakowie. Przehulał i to dosłownie, bo był przecież nawet gościem słynnego wesela w Bronowicach. Pod koniec życia dopiero osiadł w Gościeradzu niedaleko Bydgoszczy. To wtedy nawiązała się jakaś czuła relacja między artystą, a miastem, tak silna, że po śmierci zgodnie z jego wolą Bydgoszcz otrzymała ponad 400 dzieł i osobistych przedmiotów malarza, stając się niejako głównym spadkobiercą jego twórczości.
Za domem Wyczółkowskiego rozciąga się część miasta nazywana “bydgoską Wenecją”. Zdania są podzielone, ale ja uważam, że ma w sobie sporo uroku. To raczej wersja urbexowa, ale z ogromnym potencjałem, który już zaczęli wykorzystywać liczni restauratorzy, otwierając tu mnóstwo sympatycznych knajpek. Czuję, że za parę lat to w Wenecji wspominać będą o Bydgoszczy, a nie na odwrót 😜.
Jeszcze dwa kroki i jestem na rynku. Tu jakby zachwytu nie ma. Jedyna ciekawa rzecz to wbudowany w płytę placu przebiegający przez Bydgoszcz południk. To dokładnie 18 południk długości geograficznej wschodniej łączący Bydgoszcz ze Sztokholmem i Kapsztadem. Południk ma nawet własne bractwo, które stara się właśnie upamiętniać w różnych częściach miasta jego prestiżowe znaczenie.
Na rynku oczywiście mnóstwo knajpek, ale prawdziwą kulinarną oazę znajdziecie w pasażu na ulicy Jatki. Wracałam tam niemal każdego dnia o różnych porach i mogę z czystym sumieniem polecić właściwie wszystkie lokale, choć w pamięci najbardziej utknął mi bar krewetkowy. Sporo lokali jest również na ulicy Długiej. Tam zresztą warto zajrzeć również do Muzeum historii brudu i po fotkę z historycznym tramwajem nr 1. W pobliżu tramwaju patrzcie pod nogi, bo bruku wybita jest bydgoska aleja gwiazd.
Na wszystko, co opisałam do tej pory wystarczy Wam jeden, solidny dzień. Ja na szczęście zostałam w Bydgoszczy na dłużej i mogłam odkryć również atrakcje znajdujące się poza ścisłym centrum. Drugi dzień pobytu zaczęłam od kawki i pysznego sernika pistacjowego w uroczej budce o nazwie Luft, a potem poszłam do galerii BWA, która znajduje się dwa kroki od hotelu “Pod Orłem”, w którym spałam. Galeria jest darmowa i odbywają się w niej różne wystawy czasowe, więc jak tam dotrzecie na pewno będzie inna ekspozycja. Jedno się jednak nie zmieni, to ciekawa architektura budynku. Jeśli lubicie kadry z imponującymi, krętymi schodami to, musicie tu zajrzeć chociaż na chwilkę. .
Za galerią BWA znajdziecie przyjemny park z monumentalną fontanną “Potop”, rekonstrukcją dzieła Ferdinanda Lepcke z 1904 roku, która po stu dziesięciu latach znowu stanęła w bydgoskim parku. To symbol miasta niemal na równi z pomnikiem Łuczniczki, którą podziwiać możemy w znajdującym się tuż obok parku Kochanowskiego. Co ciekawe jej autorem jest ten sam rzeźbiarz Ferdinand Lepcke. Powstała w 1910 roku rzeźba nagiej kobiety napinającej łuk musiała wybudzać niemałe kontrowersje. Ponoć podczas procesji Bożego Ciała, ciało łuczniczki zakrywano parawanem. Dziś na szczęście nikogo już nie gorszy, a tylko zachwyca, do tego stopnia, że jej kopię zafundował sobie nawet Berlin i kilka innych niemieckich miast. W samej Bydgoszczy nawiązań do rzeźby jest kilka. Na przykład "Przechodzący przez rzekę", o którym wspominalam wcześniej trzyma w ręce strzały, a w 2013 roku przed operą stanęła jej młodsza siostra Łuczniczka Nova. Niestety ze względu na rozbudowę opery, chwilowo jej nie zobaczycie.
Park Kochanowskiego to pełen zieleni fragment tak zwanej Dzielnicy Muzycznej. Na każdym kroku odnajdziecie tu jakieś odniesienie do muzyki: muzyczny park sensoryczny dla dzieciaków, mural “Anioły i nuty”, pomniki znanych kompozytorów. Grająca fontanna multimedialna akurat milczała, ale dźwięki muzyki docieramy do mnie z pobliskiej szkoły muzycznej. Pośrodku tego wszystkiego odnajduję budynek Filharmonii bydgoskiej. Przyznam, że to jedno z bardziej urokliwych miejsc w Bydgoszczy, którego nie można pominąć podczas zwiedzania miasta.
Jak widać zieleni w Bydgoszczy nie brakuje, ale po jeszcze większą dawkę zielonego warto pojechać nieco dalej za miasto. Leśny Park kultury i wypoczynku Myślęcinek to miejsce, w którym naprawdę można odpocząć. Ja wybrałam się do ogrodu botanicznego, gdzie w majówkę było po prostu idyllicznie, ale macie tu ZOO, konie, park linowy, tężnię, mini plażę nad stawem, a przede wszystkim kilometry leśnych ścieżek pieszych i rowerowych. Nie bez powodu Bydgoszcz nosi miano rowerowej stolicy Polski.
Spędziłam w Myślęcinku cudowne pół dnia na łonie natury, a mój spacer zakończyłam niezwykłym odkryciem. W powrotnej drodze postanowiłam odwiedzić Muzeum Wodociągów. Nie spodziewałam się, że w takim miejscu opadnie mi szczęka, a jednak. Samo muzeum jest niewielkie, ale w ogrodzie na zewnątrz zgromadzono chyba największą w Polsce kolekcję hydrantów. Te kolorowe cudeńka z różnych stron świata koniecznie trzeba zobaczyć. W ramach jednego biletu macie jeszcze wejście na górującą nad miastem wieżę ciśnień, która może być ciekawym punktem widokowym.
Muzeum Wodociągów jest częścią turystycznego szlaku TeH2O, którym objętych jest kilkanaście bydgoskich obiektów, a wspólnym mianownikiem jest technika, historia i woda. Jednym z najciekawszych obiektów na trasie jest kompleks Exploseum w dawnej fabryce materiałów wybuchowych. DAG Fabrik Bromberg to była w czasie II wojny światowej jedna z największych fabryk koncernu DAG wybudowanych przez III Rzeszę na terenach polskich. To zresztą firma z tradycją sięgającą XIX wieku, a jej założycielem był sam Alfred Nobel, przy czym pierwsze materiały wybuchowe wykorzystywane były głównie w budownictwie, a nie tak jak w Bydgoszczy do zabijania ludzi. Podobno jeszcze większa fabryka istniała w czasie wojny w miejscowości Krzystkowice w okolicach Zielonej Góry. Póki co jednak tylko w Bydgoszczy udało się stworzyć z pozostałości trasę muzealną i miejsce pamięci.
To, co widzimy dzisiaj to zaledwie 1% pozostałości po dawnej fabryce DAG. Rękami tysięcy przymusowych robotników i jeńców wojennych z całej Europy wybudowano tu olbrzymi kompleks, w którym pracowało być może nawet 20 tysięcy osób, a prawdopodobnie drugie tyle zatrudnionych było przy jej tworzeniu. Ile osób zginęło w wyniku wybuchów, a ile doznało poważnego uszczerbku na zdrowiu przy pracy ze śmiercionośną chemią, nie dowiemy się pewnie nigdy. Podczas zwiedzania przeczytać jednak można, że na poszczególnych wydziałach zakładu pracowały kanarki, papugi i koliberki. Chemiczne specyfiki wyżerały ludzką skórę i wybarwiły włosy na różne kolory od żółtego, po pomarańczowy, czerwony i brunatny…
Te i inne szokujące historie, które odkrywamy podczas półtoragodzinnej trasy indywidualnej robią na mnie piorunujące wrażenie. Exploseum jednak to coś więcej niż pragnienie zachowania pamięci o lokalnej tragedii. To miejsce, które w mądry i przemyślany sposób opowiada nam historię ludzkości i jej sposobów na zabijanie: od włóczni po bombę atomową.
Turystów jest sporo, ale obiekt jest tak duży, że po drodze wszyscy jakoś się rozpierzchają i swoim tempem przechodzą od baraku do baraku. Drogę przemierzamy najczęściej betonowymi tunelami, wspinając się raz w górę raz w dół. Idąc tak w samotności każdy snuje chyba podobne refleksje. Nie bardzo udał się człowiek Panu Bogu, a jak mawiał Alfred Nobel, założycieli firmy DAG “sprawiedliwość istnieje jedynie w świecie fantazji”.
Moją wizytę w Bydgoszczy kończę w nieoczywistym miejscu. Dolina Śmierci to po Exploseum kolejne miejsce upamiętniające tragiczne losy mieszkańców miasta. Jadę tramwajem do dzielnicy Fordon, gdzie malowniczy wąwóz skrywa największą zbiorową mogiłę w początku II wojny światowej. Dowodów brak, ale szacuje się, że Niemcy mogli rozstrzelać tu nawet 1400 osób. To miejsce, które rzadko pojawia się w miejscowych przewodnikach. Jasne, że lepiej popijać aperola przy Młynach Rothera, niż wspinać się po “bydgoskiej Golgocie”. Dla mnie to jednak sposób na to, by oddać hołd mieszkańcom Bydgoszczy i miastu, które zaintrygowało mnie swoją historią, urzekło klimatem i zachwyciło pomysłem na siebie. Wiem, że z przyjemnością wrócę tu niebawem. Niech tylko skończy się rozbudowa opery 😊.
Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.
Piękne zdjęcia i bardzo fajne źródło inspiracji! Ja mogę polecić na następną wycieczkę stare śluzy Kanału Bydgoskiego, też fantastyczne miejsce na spacer, zwłaszcza gdy jesienią przebarwiają się liście
OdpowiedzUsuńJestem zachwycona tym, jak Bydgoszcz pięknie wykorzystuje walory rzeki i motyw wody. Strasznie żałuję, że mój Kraków marnuje taki potencjał. A śluzy widzialm częściowo podczas rejsu po Brdzie i też bardzo polecam. Dzięki za komentarz 😊.
Usuń