Długo myślałam, że nie ma w Polsce bardziej zaczarowanego miasta niż mój ukochany Kraków. Ostatnio jednak, za sprawą kilku niezwykłych zbiegów okoliczności, zaskakujących spotkań, rozmów i przeczytanych tekstów, które nie dawały spokoju i kazały wracać, muszę przyznać, że to Lublin przejął magiczną palmę pierwszeństwa, wciągając bez reszty w swój ezoteryczny klimat.
Na pozór rzecz oczywista. Kolebka jasnowidzących królów, poetów, mistrzów kabały, bohaterów fikcyjnych uwiecznionych w książkach Izaaka Bachevisa Singera, i tych prawdziwych, co cuda czynią, zgarniając olimpijskie złoto w sześć sekund z małym hakiem. Miasto miejsc znakomitych, których już nie ma, historii tragicznej, o której pamięta już tylko wiecznie paląca się uliczna lampa. Magia w Lublinie przechadza się bezwstydnie wąskimi uliczkami miasta, czai za winklem, łypie na nas z pustych okiennic podniszczonych domów.Swoją opowieść o Lublinie zacznę, jak należy, od najbardziej symbolicznego miejsca w całym mieście, czyli Bramy Grodzkiej. W przewodnikach przeczytacie, że to pasaż łączący dwa światy. Świat chrześcijański u góry i drugi, u dołu, żydowski, który w 1942 roku został zrównany z ziemią przez nazistów w ramach akcji Reinhardt.
To jednak nie wszystko. Pewnego popołudnia w uroczej księgarnio - kawiarni Między Słowami rozsiadam się wygodnie w fotelu i popijając jedną z ich cudownych herbat otwieram niepozorną żółtą książeczkę zdjętą przed chwilą z półki. “Magiczne Miasto” Władysława Panasa rozpoczyna się właśnie rozdziałem o bramie, tej bramie. Profesor z charakterystyczną dla siebie erudycją rozwija przed czytelnikiem swoją teorię, jakoby brama Grodzka stała nie tylko dokładnie pośrodku dwóch światów w sensie faktycznym, ale również metafizycznym. Niemal ta sama odległość dzieli ją bowiem od miejsca na starym mieście, gdzie kiedyś stała Fara, czyli kościół św Michała Archanioła i nieistniejącej już kamienicy nr 28 przy dawnej ulicy Szerokiej, gdzie mieszkał i tworzył słynny na cały chasydzki świat rabbi Jaakow Icchak ha-Lewi Horowic, czyli “Widzący z Lublina”. Dziś w tym miejscu znajduje się półkolisty ciąg stylizowanych kamieniczek z lat pięćdziesiątych. Na ostatniej z nich (lub pierwszej jak kto woli) znajdziecie tablicę upamiętniającą słynnego cadyka.
Po żydowskim “świętym” niewiele w Lublinie zostało. Jedynie grób jego na tutejszym starym cmentarzu żydowskim nawiedzają co roku pielgrzymki ortodoksyjnych żydów z całego świata. Idę tam i ja, ale nie tylko po to, żeby odwiedzić cadyka, ale przede wszystkim żeby zobaczyć znajdującą się tam najstarszą macewę w Polsce. Jestem na cmentarzu sama, klucz wypożyczyłam z pobliskiego hotelu Ilan mieszczącego się w dawnej znanej na cały świat szkole talmudycznej założonej w latach trzydziestych ubiegłego wieku przez równie znanego Majera Szapiro. Jest chłodny, kwietniowy poranek, pokrzywione macewy pokrywa delikatna warstwa śniegu. Wszystkie dotknięte zębem czasu. Trudno zgadnąć, która to ta najstarsza. Domyślam się, że to ta ogrodzona, ale poza tym żadnych wskazówek, mapek, napisów, podpowiedzi. Nawet nagrobek Widzącego, skutecznie zakratowany, nie zrobił na mnie wrażenia. Nie poczułam magii. A może nie byłam godna, by poczuć…
Wróćmy zatem pod dom cadyka na Plac Zamkowy, bo profesor Panas w drugim rozdziale swojej książki zdradził mi jeszcze jedną tajemnicę tego miejsca. Rzecz według samego autora najbardziej osobliwą ze wszystkich lubelskich osobliwości. Żeby ją dostrzec trzeba jednak użyć nieco swojej wyobraźni lub satelitarnych map Google. Jeśli bowiem przyjrzymy się placowi Zamkowemu z góry, zobaczymy, że ma on eliptyczny kształt podobny do ludzkiego narządu wzroku. Czy to oko cadyka? Czy Widzący z Lublina wciąż patrzy na miasto, czy tylko autor książki puszcza do nas oko? Bez względu na to, czy wierzycie w takie rzeczy czy nie, tak niezwykły zbieg okoliczności daje do myślenia.
Jeszcze bardziej daje do myślenia wizyta w ośrodku “Brama Grodzka -Teatr NN”, znajdującym się nie gdzie indziej, jak we wspomnianej już Bramie Grodzkiej. Wystawa “Lublin. Pamięć Miejsca” opowiada o nieistniejącej dziś dzielnicy żydowskiej, gdzie jeszcze przed wojną żyło ponad czterdzieści tysięcy ludzi. Dziś na tym terenie mamy parking, drogę szybkiego ruchu, centrum handlowe z fajnym widokiem na miasto. Ani śladu domów, ulic, placów czy synagog. O istnieniu tego miejsca przypomina jedynie wiecznie paląca się latarnia i wnętrze Bramy Grodzkiej zamienione na olbrzymie archiwum pamięci lubelskich Żydów. Polecam gorąco przejście przez tę niezwykłą instalację z przewodnikiem. Przy odrobinie szczęścia, jeśli traficie na oprowadzanie kuratorskie, może spotkacie samego Tomasza Pietrasiewicza, dyrektora ośrodka, pomysłodawcę wielu lubelskich inicjatyw kulturalnych i dobrego ducha miasta.
Pod egidą ośrodka działa jeszcze kilka innych miejsc wartych zobaczenia. Lubelska podziemna trasa turystyczna, izba drukarska “Dom Słów” kolebka polskiej prasy podziemnej, Piwnica pod Fortuną z unikatowymi polichromiami z XVII wieku i najciekawsza z nich - Teatr Imaginarium. Nawet nie wiem jak Wam go opisać, bo nie jest to oczywiście klasyczny teatr, ale przechodząc z przewodnikiem od sali do sali, bierzemy jednak udział w swego rodzaju przedstawieniu. Setki poruszających się za pomocą misternych mechanizmów figurek wprowadzają nas w magiczny świat lubelskich podań i legend, ale także prawdziwych wydarzeń historycznych. Bywa zabawnie, bywa strasznie, ale przede wszystkim niezwykle intrygująco i magicznie rzecz jasna. To według mnie jedna z najciekawszych atrakcji Lublina zarówno dla dzieciaków jak i dla dorosłych. Bilet nie jest tani, ale według mnie naprawdę warto.
Ośrodek organizuje także kilka ciekawych imprez. Wszystkich wymieniać nie będę, ale o jednej muszę tu wspomnieć, bo dotyczy jednego z najsłynniejszych mieszkańców miasta, a właściwie wiersza, który wyszedł spod jego pióra. Mowa o Józefie Czechowiczu i jego “Poemacie o mieście Lublinie”. W 2003 roku, w ramach obchodów setnej rocznicy urodzin poety, Ośrodek Brama Grodzka – Teatr NN” rozpoczął tradycję przejścia śladami miejsc uwiecznionych w poemacie. Pomysłodawcami spaceru byli nie kto inni, jak wspomniani już przeze mnie prof. Władysław Panas i Tomasz Pietrasiewicz. Od tamtej pory tradycją stało się, że co roku w pierwszą lipcową noc przy pełni księżyca, grupa zapaleńców kroczy z dzielnicy Wieniawa, przez stare miasto, dawną dzielnicę żydowską, aż na wzgórze Czwartek. Wejście na wzgórze to zresztą obowiązkowy punkt programu przede wszystkim dlatego, że to najstarsza część Lublina z najpiękniejszym widokiem na miasto. Szczególnie polecam wybrać się tu o zachodzie słońca.
Innym, już bardziej znanym, lecz równie magicznym wydarzeniem w Lublinie jest organizowany także w lipcu Carnaval Sztukmistrzów. Inspiracją dla tego wydarzenia jest oczywiście znana powieść Izaaka Bashevisa Singera “Sztukmistrz z Lublina” i jej główny bohater, który sam para się sztuką cyrkową i iluzjonistyczną. Od 2008 roku do Lublina zjeżdżają więc trupy cyrkowe z różnych stron świata, rozpinają swoje liny między kamienicami rynku, wyprawiają cuda nie do opisania na placach i skwerach całego miasta. To jest spektakl niezwykły, który kończy się tradycyjnie pokazem kulminacyjnym na placu przed zamkiem, a wrażenia zostają w pamięci na długo.
Na starym mieście w Lublinie jest jeszcze kilka magicznych miejsc i zaułków obok których nie można przejść obojętnie. Ogródek restauracji Mandragora serwującej tradycyjną kuchnię żydowską (koniecznie spróbujcie tutejszych gęsich pipek), kamienica upamiętniająca lubelskiego artystę Andrzeja Kota pełna uśmiechniętych sierściuchów, ozdobiony wierszami i starymi fotografiami miasta zaułek Hartwigów, budzący grozę kamień nieszczęścia czy chociażby mająca setki instagramowych odsłon uliczka Ku Farze, której ja również nie mogłam się oprzeć 😜.
Lista osobliwości do zobaczenia zdaje się nie mieć końca. Bo jak tu pominąć takie oczywistości jak Wieża Trynitarska z niezwykłą panoramą miasta, klasztor Dominikanów i Archikatedrę czy stojący na środku rynku imponujący dawny Trybunał Koronny, który w XVI wieku zrobił z Lublina potęgę większą od Krakowa przynajmniej w kwestiach sądownictwa. Wprawdzie to, co się na tych sądach wyprawiało raczej dumą nie napawa, a budynek trybunału oblegany przez szlachtę przypominał raczej karczmę i to taką od której Chrystus z krzyża Trybunalskiego twarz odwracał, za to diabeł do kufla siadał i bardziej sprawiedliwy od ludzi się zdawał. Tak przynajmniej głosi, najsłynniejsza, zaraz po tej o sennych wizjach Leszka Czarnego, lubelska legenda.
Śladom po Czarciej łapie diabła, który uratował wdowi majątek przed oszukańczym sądem, przyjrzeć się dziś można w jednej z sal Muzeum Narodowego na lubelskim zamku. Zresztą muszę przyznać, że muzeum jest naprawdę bardzo ciekawe. Kolekcja malarstwa polskiego z “Unią lubelską” Matejki na czele i wystawa ikon zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Jednak zgodzi się ze mną chyba każdy, że największą niezwykłością lubelskiego zamku jest Kaplica Trójcy Świętej, a w szczególności odkryte w niej wschodnie freski z początku XV wieku. Mariaż gotyckiej architektury z bizantyjsko-ruskim malarstwem to unikat na skalę europejską. Czy symboliczne połączenie miało nawiązywać do unii obojga narodów i ślubu Jagiełły z królową Jadwigą, czy było jedynie wyrazem umiłowania sztuki, z której wyrósł, tego nie wiem. Jeśli jednak wędrujemy szlakiem magicznych znaków i symboli, jestem za tą pierwszą interpretacją. Lublin jako miasto, które pierwsze okrzyknęło litewskiego księcia królem, zasługiwało na wyjątkowy prezent. Taki też dostało.
Sam zamek nie jest jakąś imponującą budowlą. Obecna wersja pochodzi z XIX wieku i przez ponad sto lat służyła jako więzienie, w którym apogeum okrucieństwa przypada na okres II wojny światowej i tuż po niej. Szczególnym momentem dla skazanych był przeddzień wyzwolenia Lublina, kiedy to jednego dnia zamordowano 300 osób. Ofiary upamiętnIone zostały w podziemiu zamkowego donżona, będącym najstarszą pozostałością dawnego zamku. Na wieżę zaś warto wejść, bo roztacza się z nie wspaniałą panorama miasta.
Po takiej dawce kultury i piękna czas na przytulenie czego szybkiego do jedzenia. Najlepszy będzie do tego lubelski przysmak, czyli cebularz. I tu znowu, muszę przyznać przydarzyła mi się rzecz niezwykła. Jako osoba nieufna w stosunku do powszechnie głoszonych prawd, szczególnie w tematyce kulinarnej, postanowiłam przeprowadzić własne śledztwo i ustalić, gdzie można zjeść najlepszego cebularza w mieście. Po wciągnięciu tysięcy kalorii, werdykt jest zaskakujący. Mistrzami cebularza jest najstarsza i najbardziej znana piekarnia mieście, czyli piekarnia Kuźmiuk. Czym mnie urzekli? Chyba tym masełkiem, które rozkosznie rozpłynęło się po ciepłym jeszcze placku. Dobrą bułkę z cebulą i makiem wciągnięcie także w Orlikowskiego, choć dla mnie była za słodka i za bardzo drożdżowa. Cebulowo - makowego farszu nie żałują także u Mielnika, który zamyka cebularzowe podium. Na wyróżnienie zasługuje również burger lubelski z cebularzem, który jadłam w restauracji Stół i wół.
Podążając Bramą Krakowską śladami Władysława Jagiełły wychodzimy poza mury starego miasta w kierunku Krakowskiego Przedmieścia. Po prawej mijamy miejski ratusz, dalej zabytkowe kamienice, sklepy restauracje, machamy do lubelskiego koziołka, który z zaciekawieniem wystawia głowę zza węgła. Koziołków w Lublinie jest zresztą pełno, nie tylko w herbie. Na wzór wrocławskich krasnali i katowickich beboków ukryto je w różnych zakamarkach miasta ku uciesze najmłodszych turystów.
Dochodzimy do serca nowego miasta, czyli Placu Litewskiego. Bardzo lubię to miejsce. Szczególnie w letnie popołudnia kiedy turyści i mieszkańcy miasta wygrzewają się w promieniach słońca, a dzieciaki radośnie taplają się w miejskich fontannach. Olbrzymia przestrzeń, która kiedyś służyła za plac defilad, a jeszcze wcześniej za skład słomy, jest idealnym miejscem spotkań i miejskich imprez, ale także miejscem upamiętniającym ważne dla Lublina wydarzenia, których dowodem jest pomnik Unii Lubelskiej czy Józefa Piłsudskiego.
Nie brakuje też bardziej współczesnych instalacji. Kiczowaty napis I LOVE LUBLIN, to raczej nie moja bajka, ale za to portal, dzięki któremu można zajrzeć na ulice Wilna to totalny czad. Dawno nie widziałam, żeby ludzie z takim entuzjazmem reagowali na siebie po dwóch stronach ekranu. Pomysł rewelacja, Oby więcej takich w naszych smutnych miastach. Brawo Lublin 😊.
Obowiązkowy punkt programu na Placu Litewskim to pokazy specjalne fontanny multimedialnej. Te najpiękniejsze i najdłuższe odbywają się zwykle wieczorową porą i przyznam szczerze, że takiego show to ja nie widziałam ani w Las Vegas, ani nawet w Dubaju. Przysięgam, że nie przesadzam ani trochę. Każdy pokaz ma swoją tematykę nawiązującą do lubelskich legend lub historii. Do tego muzyka, która idealnie współgra z treścią. Ja na przykład trafiłam na Henryka Wieniawskiego. To nie przypadek kompozytor urodził się właśnie w Lublinie. Więcej na temat pokazów, a przede wszystkim szczegółową rozpiskę znajdziecie 🔍tutaj.
Myślicie, że to koniec cudów w Lublinie? Ależ skąd! Zaledwie kilka minut od Placu Litewskiego na jednym z bloków znajdziecie nietypowy mural. Kojarzycie Aleksandrę Mirosław, mistrzynię olimpijską we wspinaczce sportowej na czas? Jeśli nie, to pewnie dlatego, że zbyt szybko mignęła Wam, gdzieś w internetach, Swoje złote medale zgarnia bowiem w nieco ponad sześć sekund! Mieszkańcy jej rodzinnego miasta postanowili upamiętnić jej sukcesy w nietypowy sposób, Na ścianie budynku widzimy naszą olimpijkę jej standardową trasę pokazaną w skali 1:1. To nie koniec zabawy, bo kiedy ściągniemy sobie kod QR, Ola jak żywa wskakuje na ścianę i wspina się w górę dokładnie w takim samym czasie jak na zawodach. Nawet moja ręka z telefonem nie była w stanie za nią nadążyć. Co ciekawe mural jest aktualizowany po każdym sukcesie sportsmenki. Obecnie jej rekord to 6,06, ale może to nie koniec jej możliwości.
Mural “Rekord Świata” znajduje się przy ul. Krakowskie Przedmieście 55 mniej więcej w połowie drogi między Placem Litewskim a Centrum Spotkania Kultur, ale zanim tam zajrzymy, warto odpocząć chwilę w tutejszym Ogrodzie Saskim. Próbowałam doszukać się, co wspólnego ma najstarszy lubelski park ze swoim warszawskim odpowiednikiem, ale szczerze mówiąc niczego na ten temat nie znalazłam. Wiadomo jedynie, że prawie od początku taka właśnie nazwa się przyjęła i już. Miejsce bardzo ładnie utrzymane, pełne kwiatów i zieleni, a w alejkach oprócz ludzi spotkać można pawie, które czują się tu jak w domu.
Centrum Spotkania Kultur to jeden z najciekawszych punktów na kulturalnej mapie Lublina. Już sama bryła budynku robi wrażenie, choć historię tego miejsca można by opisać hasztagiem #toskomplikowane. Patrząc na nowoczesną fasadę CSK, aż trudno uwierzyć, że początki tej instytucji sięgają lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. To wtedy ówczesny dyrektor wielce szanowanego teatru im. Juliusza Osterwy zaproponował budowę nowego teatru na 500 osób. Marzenia, a raczej ambicje lokalnych decydentów trochę się z czasem rozrosły, niestety peerelowski budżet za rozbuchaną wizją nie nadążał. Efekt? Projekt “teatr w budowie” trwał jakieś 40 lat. Dopiero w 2016 roku udało się zakończyć z sukcesem to niezwykłe przedsięwzięcie.
Minimalistyczny projekt Bolesława Stelmacha, kryje w sobie cztery sale, z czego największa może pomieścić prawie tysiąc dwieście osób (opera w moim Krakowie zaledwie 760 🙈), łącząc funkcje sali kongresowej, scenę orkiestry symfonicznej a nawet operę. Zdaniem wielu jej mechanika sceniczna jest najlepsza w Polsce, a przez fachowców uznawana za jedną z najlepszych w Europie i porównywana często z paryską Operą Bastille, o której poczytać możecie 🔍 tutaj. Dla przykładu cztery dziesięciometrowe zapadnie jeżdżące w górę i w dół zatrzymują się z precyzją do jednego milimetra!
Najliczniej odwiedzanym miejscem w CSK są jednak zielone tarasy urządzone na dwóch poziomach dachu budynku. Posadzono tu drzewa, krzewy i zioła pochodzące Lubelszczyzny, pomiędzy nimi ustawiono rzeźby i siedziska, tworząc niezwykle przyjemną i ciekawą strefę relaksu. Jest nawet pasieka kultywująca pszczelarskie tradycje regionu. Mistrzowie instagrama docenią również szklany tunel z niesamowitym widokiem na miasto.
Jeśli chcielibyście spojrzeć na CSK z innej perspektywy, a przy okazji zjeść coś dobrego, to polecam zajrzeć do panoramicznej restauracji 2PIER, znajdującej się tuż obok centrum. Lokal ma dla gości dwie propozycje. Na dole kuchnia japońska, u góry regionalne smaki, ale w nowoczesnej odsłonie.
Piwo Perła ze zdjęcia powyżej kieruje moje myśli prosto do browaru przy ulicy Bernardyńskiej. Perłowa Pijalnia Piwa to kolejne magiczne miejsce na mapie Lublina. Cała koncepcja tego miejsca totalnie mnie oczarowała, począwszy od designerskiego wystroju restauracji, po przezabawne zwiedzanie podziemi dawnego browaru. Oprócz ogromnej ilości piwnych smaków, których nie dostaniecie w normalnym sklepie, zjecie tu świetne jedzenie w przystępnej cenie. Browar dysponuje również kilkoma pięknie urządzonymi pokojami, więc prosto z baru, możecie udać się do własnym łóżek, zahaczajac przy okazji o kino letnie na dziedzińcu. Czyż to nie kusząca propozycja. Dla mnie bardzo, dlatego też kolejny pobyt w Lublinie zaplanowałam właśnie tutaj, a o moich wrażeniach szczegółowo opowiem Wam już niedługo.
Co jeszcze warto zobaczyć w Lublinie? Nieco dalej od ścisłego centrum położone są dwie atrakcje dla tych, którzy lubią plenery. Malownicze Muzeum Wsi Lubelskiej to prawdziwa gwiazda wśród skansenów. Kręcono tu takie filmy jak Wołyń czy Bitwa Warszawska 1920, a także nową wersję Znachora z Leszkiem Lichotą w roli głównej. A jakby komuś mało było zieleni, może jeszcze podjechać do znajdującego w pobliżu Ogrodu botanicznego, jednego z największych i najciekawszych tego typu kompleksów w Polsce.
Po chwilę refleksji, jadę na teren dawnego obozu koncentracyjnego “Majdanek”, który pętlą zamyka moją lubelską opowieść. To tutaj zginęła przecież większość Żydów ze zrównanego z ziemią lubelskiego podzamcza. Tu, tak jak i w bramie Grodzkiej, odnajduję ich ślady i pamięć po nich. To, co uderza mnie najbardziej, to ogromna przestrzeń, ale także bliskość miejskich zabudowań. Niektóre bloki mają balkony z widokiem na krematorium, a ogródki działkowe niemal przylegają do więziennych baraków.
Oprócz kilku grup żydowskiej młodzieży, która najwyraźniej ma dosyć opowieści o holokauście, nie spotykam zbyt wielu turystów. Może to i lepiej. W spokoju i ciszy mogę pozaglądać w zakamarki tego smutnego miejsca i zatrzymać się na chwilę przy takich perełkach jak na przykład instalacja artystyczna “Shrine” znajdująca się w jednym z baraków. Niezwykle sugestywnie wybrzmiewa w tym miejscu również brutalistyczna forma Mauzoleum i Pomnika Walki i Męczeństwa.
Aby zakończyc ten wpis optymistycznie, jako wisienkę na ten lubelski torcik dorzucam bryłę nowego Dworca Metropolitalnego. To prawdziwa nowinka architektoniczna. Budynek oddany do użytku w styczniu 2024 cieszy się ogromną popularnością, a instagram został wręcz zasypany wspaniałymi zdjęciami tego miejsca. Prestiż projektu podbiła dodatkowo przyznana w listopadzie 2024 roku World Architecture Festival Award, nagroda nazywana często "architektonicznymi oskarem". Konkurs odbywał się w Singapurze, co jest o tyle zabawne, że lubelski dworzec porównywany jest właśnie do tamtejszego lotniska i nazywany potocznie Singapurem właśnie 😂. Dla tych, co do Lublina przyjadą pociągiem lub autobusem, będzie to nie koniec, a dopiero początek przygody rozpoczęty mocnym przeżyciem estetycznym. Jeśli pierwsze wrażenie jest faktycznie najważniejsze, to Lublin na bank (a raczej na dworzec 😜) Was w sobie rozkocha. Poddajcie się temu uczuciu i bawcie dobrze 😊.
Aby zakończyc ten wpis optymistycznie, jako wisienkę na ten lubelski torcik dorzucam bryłę nowego Dworca Metropolitalnego. To prawdziwa nowinka architektoniczna. Budynek oddany do użytku w styczniu 2024 cieszy się ogromną popularnością, a instagram został wręcz zasypany wspaniałymi zdjęciami tego miejsca. Prestiż projektu podbiła dodatkowo przyznana w listopadzie 2024 roku World Architecture Festival Award, nagroda nazywana często "architektonicznymi oskarem". Konkurs odbywał się w Singapurze, co jest o tyle zabawne, że lubelski dworzec porównywany jest właśnie do tamtejszego lotniska i nazywany potocznie Singapurem właśnie 😂. Dla tych, co do Lublina przyjadą pociągiem lub autobusem, będzie to nie koniec, a dopiero początek przygody rozpoczęty mocnym przeżyciem estetycznym. Jeśli pierwsze wrażenie jest faktycznie najważniejsze, to Lublin na bank (a raczej na dworzec 😜) Was w sobie rozkocha. Poddajcie się temu uczuciu i bawcie dobrze 😊.
Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.
Komentarze
Prześlij komentarz