MALAGA - Po słonecznej stronie mocy


W stolicy Costa del Sol świętowaliśmy moje okrągłe urodziny, a sponsorem wyjazdu był Dział Techniczny i… sztuczna inteligencja. Mój kochający nowinki technologiczne towarzysz podróży narzucił AI następujące warunki: weekend, ciepło, ładnie, tanio… I wyszła im z tego Malaga.

Miasto Picassa i Banderasa, choć nie tak eleganckie jak na przykład Walencja, ma sporo atrakcji do zaoferowania. To jedno z najstarszych miast Andaluzji, a jego historia sięga czasów fenickich. Nie zobaczycie tego wprawdzie na ulicach, bo większość zabytków z tamtych czasów już niestety nie istnieje, ale potwierdzają to liczne odkrycia archeologiczne i artefakty zdobiące tutejsze muzea.


Najstarsza budowla, którą mogą podziwiać turyści pochodzi dopiero z czasów rzymskich. To ruiny antycznego teatru pod wzgórzem Gibralfaro, które samo dźwiga na swym grzbiecie fortyfikacje wzniesione przez kilka pokoleń arabskich władców. Przez wieki mieszały się tu różne kultury i czuć to wyraźnie w charakterze zabytków i swoistej atmosferze miasta. Jestem pewna, że oczaruje Was jak żadne inne, tylko dajcie mu szansę. Zachęcam więc do zaplanowania minimum dwóch dni w Maladze. Wiem, że to niełatwe, gdy kusi wszechogarniający, wakacyjny luz wybrzeża i inne atrakcje Andaluzji, ale uważam że warto i zaraz postaram się to udowodnić.


Żeby jeszcze bardziej uprzyjemnić sobie pobyt w Maladze, warto wybrać fajne miejsce do spania. Najlepiej w centrum miasta, by móc korzystać z uroków nocnego, a przynajmniej wieczornego życia, które bez dwóch zdań toczy się tu w lokalnych knajpkach. Jako, że my świętowaliśmy akurat okrągłą rocznicę moich urodzin, postanowiliśmy zaszaleć na maksa i wynająć apartament z widokowym rooftopem i jacuzzi. Wrzucam adres 🔍 tutaj, gdyby ktoś był zainteresowany, bo miejscówka jest naprawdę zjawiskowa, a do tego znajduje się w samym centrum przy Plaza de la Merced. Poniżej kilka fotek na zachętę.


Pierwsze co rzuca się w oczy w panoramie Malagi to wzgórze Gibralfaro, na którym wzniesiono nie jedną, ale aż dwie twierdze. Pierwsza to Alcazaba, ufortyfikowany pałac wzniesiony przez mauretańskiego emira Kordoby w VIII wieku i rozbudowana przez sułtana Grenady trzy wieki później, a potem zniszczona przez pożary i wojny. W latach trzydziestych ubiegłego wieku postanowiono jednak przywrócić Alcazabie dawny blask. Dziś to najlepiej zachowany warowny zamek Maurów w Hiszpanii, nazywany czasem nawet “malagijską alhambrą”. Wiekowe mury robią wrażenie, ale to, co urzeka najbardziej, to wspaniała roślinność. Miałam wrażenie, że przechadzam się po jakimś zaczarowanym ogrodzie, pełnym dziwacznych, nie znanych mi okazów roślin.


Oba zamki to oczywiście również fantastyczne punkty widokowe. Jedyny minus to konieczność zejścia w dół i ponownego wdrapywania się na zamek Gibralfaro. Do drugiego zamku na szczęście można również dojechać samochodem albo autobusem nr 35. Zamek Gibralfaro jest młodszy od Alcazaby, a jego powstanie datuje się na pierwszą połowę XIV wieku. Oprócz zygzakowatych murów obronnych do zobaczenia jest niewielkie muzeum militarne, bo do 1925 roku twierdza pełniła rolę obrońcy miasta. Najpiękniej jest tam po południu o zachodzie słońca, a jeśli jest to niedziela po 14.00, to dodatkowo widoki z obu zamków macie za darmo.


Patrząc na panoramę miasta, w oczy rzucają się przede wszystkim dwa kolory: lazur morza i bujna zieleń palm. Nigdy nie przepadałam za tymi drzewami, bo kojarzyły mi się raczej z na wpół ususzonymi kikutami, ale w Maladze zrozumiałam, że może być inaczej. Przynajmniej w lutym przybrzeżny park to prawdziwa palmowa dżungla, w której ludzie i ptaki czują się jak w raju. Tu odpoczniecie od słońca i zrobicie idealny piknik.


I pomyśleć, że równolegle biegnie najbardziej ruchliwa, reprezentacyjna promenada miasta. a właściwie dwie: Muelle Uno pełne kiczowatych straganów i luksusowych jachtów zakończone uroczą, czynną do dziś, latarnią morską la Farola i Muelle Dos, z charakterystycznym falującym, białym zadaszeniem. Ta część miasta pewnie nie każdemu przypadnie do gustu ze względu na mega turystyczną atmosferę i dający się wyczuć w powietrzu delikatny zapach snobizmu i sztuczności. Takie były przynajmniej moje odczucia, więc nie zabawiliśmy tutaj długo. Zdecydowanie lepiej odnalazłam się w wąskich uliczkach starego miasta.


Jest jednak jedna rzecz, dla której warto odwiedzić promenadę. To mieniąca się kolorami oryginalna bryła Centrum Pompidou. Tak, tak, dobrze czytacie. To wprawdzie nie Paryż, ale okazuje się, że w Maladze znajduje się jedyna poza Francją filia tego muzeum.


A zaczęło się od pasji do… piłki nożnej. W 2008 roku burmistrz Malagi i ambasador Francji w Hiszpanii spotkali się na towarzyskim meczu, podczas którego uknuli wspólny, artystyczny plan. Po długich negocjacjach muzeum otwarto w końcu w 2015 roku. Umowę na użyczenie nazwy oraz wypożyczenie niektórych dzieł podpisano pierwotnie na pięć lat. Eksperyment chyba się udał, bo filia działa do dziś i można w nim zobaczyć niektore dzieła nie tylko znanego mieszkańca Malagi Pabla Picassa, ale i innych przedstawicieli szeroko pojętej awangardy. Podczas naszego pobytu wystawa stała była niestety zamknięta, ale mogliśmy za darmo obejrzeć wystawy czasowe, kręcące się wokół tematów dotyczących egzystencji człowieka we współczesnym świecie. Bardzo ciekawie i na czasie.

Centre Pompidou Malaga to nie jedyny taki mariaż francuskiego muzeum z instytucjami innych krajów. Wcześniej na podobny pomysł wpadli Emiratczycy, tworząc Luwr Abu Dhabi, o którym poczytać możecie tutaj. Oczywiście, jak wszystko w ZEA, to zupełnie inna skala i pieniądze.


Skoro już jesteśmy w porcie, wypada zajrzeć na plażę. Trzeba przyznać, że wybrzeże jest tutaj piękne, szerokie, piaszczyste. Malaga może się pochwalić aż 16 różnorodnymi plażami, więc każdy znajdzie tu coś dla siebie. Najsłynniejsza plaża to oczywiście znajdująca się przy porcie Malagueta, gdzie można sobie zrobić instagramową fotkę z fantazyjnym napisem. Najlepiej jednak oddalić się nieco od centrum. Wtedy jest szansa nawet na samotny spacer wzdłuż morza lub niespieszną kontemplację fal. No takie życie, to ja rozumiem 😃.


Nareszcie czas, by zanurzyć się w chłodnych uliczkach starego miasta. Dopiero tu odnajduję klimaty, które lubię: stare kamienice, klimatyczne bary, muzea i kościoły, urokliwe zaułki… Zadzieram głowę w górę, by na tle błękitnego nieba podziwiać przepięknie zdobione fasady budynków, spomiędzy których raz po raz wyłania się charakterystyczna wieża katedry.


Katedra Wcielenia to najwyższy budynek w mieście i wyższego już nie będzie. Tak przynajmniej twierdzą miejscy urzędnicy. Świątynia stoi w symbolicznym miejscu. Wcześniej znajdował się tu meczet, więc wiadomo, że po wypędzeniu Arabów z półwyspu Iberyjskiego trzeba było pokazać, kto teraz rządzi w Andaluzji. Budowa rozpoczęta w pierwszej połowie XV wieku trwała ponad 250 lat i mimo ewidentnej zasady “zastaw się, a postaw się” na drugą wieżę brakło kasy. To dlatego Katedra nazywana jest potocznie La Manquita, mimo to ma się wrażenie, że "jednoręka dama" skutecznie wskazuje swym kamiennym środkowym palcem, co myśli o wszystkich zewnętrznych agresorach, nie tylko tych z muzułmańskiego świata.


Przed zakończeniem budowy minęło kilka wieków i przewinęło się kilka stylów architektonicznych. To oczywiste zatem, że perła andaluzyjskiego renesansu, będzie miała również elementy niezwykle popularnego w późniejszych latach baroku. Widać to wyraźnie po wejściu do środka, które jest bogato zdobione złotem i marmurami, świadczące dobitnie o potędze katolickiego świata w tamtych czasach.


Po barokowych kościołach muszę zwykle odpocząć, albo przynajmniej pospacerować na wolnym powietrzu. Nie ukrywam, że ten nadmiar bogactwa mnie przytłacza. Na ratunek przychodzi skromny cień wąskich uliczek starówki. Szwendamy się więc bez celu, zaglądając do sklepików z lokalnymi produktami, podziwiając kolorowe murale i luksusowe sklepy na Calle Larios (ten dywan niestety nie dlanie, a raczej na lutowe obchody dni Andaluzji).



Jeśli przechadzając się uliczkami, zauważycie długą kolejkę, to najpewniej trafiliście pod Muzeum Picassa. Już wspominałam, że to jeden z dwóch najbardziej znanych mieszkańców miasta. Pablo Diego José Francisco de Paula Juan Nepomuceno María de los Remedios Cipriano de la Santísima Trinidad Ruiz y Picasso urodził się w Maladze w 1881 roku. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie wspomnieć całego wachlarza imion i nazwisk słynnego Hiszpana. On sam jednak już u progu swej kariery zdecydował, że świat zapamięta tylko ostatnie słowo, które jest, o dziwo, nazwiskiem jego matki.

Picasso był ponoć cudownym dzieckiem, które niczym młody Mozart, zanim jeszcze zaczęło mówić, już umiało posługiwać się ołówkiem. To było zresztą, według legendy, pierwsze słowo, które miał wypowiedzieć w życiu. Jest to całkiem prawdopodobne, bo w domu ołówków i pędzli nie brakowało. Młody Pablo wychował się w rodzinie artystycznej, a jego ojciec był znanym rysownikiem i nauczycielem sztuki. To on pierwszy zauważył wyjątkowy talent syna. I nie chodziło wcale o żadne kubistyczne bohomazy, a o bardzo realistyczne malowidła porównywane wręcz do stylu Rafaela, mistrza włoskiego renesansu.

Wygląda na to, że pierwszy swój obraz Picasso namalował jeszcze w Maladze. “Picador” powstał zapewne po jednej z walk byków podziwianej wraz z ojcem na arenie walk byków La Malagueta. Chłopak miał wtedy zaledwie 9 lat. Rok później wraz z rodziną opuścił dom przy Plaza de la Merced (obecnie dom pod numerem 15) i ruszył na północ Hiszpanii, a potem dalej do Francji, która stała się jego drugą ojczyzną.

Casa Natal” pod numerem 15 to muzeum w rodzinnym domu artysty. Zgromadzono tam pamiątki rodzinne, ale także mapy i fotografie miasta z czasów Picassa. Na placu przed budynkiem pomnik ławeczka, gdzie można przytulić się do artysty. Choć swoją drogą nie wiem czy to bezpieczne. Niepozorny z wyglądu Picasso słynął z setek romansów. Kobiety lgnęły do niego jak muchy do lepu. Dosłownie. Tyle, że cytując samego artystę, zaczynały jak boginie, kończyły jak wycieraczki.


Chcąc pozostać boginią, szybko schodzę z ławeczki i skupiam się wyłącznie na sztuce, podążając w kierunku muzeum poświęconemu twórczości artysty.

Muzeum Picassa otwarto w 2003 roku, czyli dokładnie trzydzieści lat po jego śmierci, a we wnętrzach zgromadzono prawie 300 artefaktów pochodzących z różnych okresów twórczości malarza: rzeczy osobiste, szkice, zapiski i obrazy, takie jak. „Matka i dziecko”, portret jego syna Paula czy słynny „Portret Olgi w fotelu”.

Nie mieliśmy szczęścia, bo podczas naszego pobytu stała wystawa muzeum była w przebudowie i bilet wstępu upoważniał jedynie do zobaczenia wystawy czasowej inspirowane dziełami Picassa. Oryginalnych obrazów, czy szkiców artysty było zaledwie kilka. Mimo to, warto było zajrzeć, bo wystawa była bardzo kolorowa i różnorodna. Na koniec mogliśmy przenieść się w czasie do pracowni artysty i zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie. Bardzo fajny pomysł, który należy, mam nadzieję, do stałych atrakcji muzeum.


Drugiego słynnego malagijczyka szukajcie w El Pimpi. W przeciwieństwie do Picassa, który opuścił Malagę w wieku 10 lat i rzadko do niej wracał, Antonio Banderas bywa w swoim rodzinnym mieście regularnie. Po pierwsze, ze względu na liczne interesy i projekty realizowane w Hiszpanii, po drugie ze względu na ogromny sentyment i przywiązanie do lokalnych tradycji. Aktor ma ponoć w swoich kontraktach szczególną klauzulę, która gwarantuje mu wolne w czasie obchodów Wielkiego Tygodnia w Maladze. Jako członek bractwa Reales Cofradias Fusionadas, co roku w okresie wielkanocnym artysta zakłada biały habit i charakterystyczny dla tego bractwa zielony kaptur, by wraz z tysiącami mieszkańców czynnie uczestniczyć w uroczystych procesjach.

Oprócz tego zarobione w Hollywood pieniądze Banderas inwestuje w to, co jako rodowity Hiszpan kocha najbardziej, czyli sztukę i gastronomię. Z jego inicjatywy powstał w Maladze teatr Soho, a do tego aktor firmuje swoją twarzą i portfelem cztery lokalne restauracje. Jedna z nich, wspomniana wcześniej El Pimpi to w Maladze knajpa instytucja, którą młody Antonio być może pamiętał jeszcze dzieciecych lat, a którą odkrył na nowo,  kręcąc tu sceny do jednego ze swoich filmów. Dziś jest współwłaścicielem tego kultowego przybytku.


El Pimpi warto jednak odwiedzić nie tylko ze względu na znane nazwisko aktora i innych słynnych bywalców, ale przede wszystkim dla wspaniałej atmosfery tego miejsca. Niepozorna z zewnątrz bodega, to tak naprawdę olbrzymi kompleks kilku różnych przestrzeni gastronomicznych zlokalizowanych na trzech kondygnacjach XVIII wiecznej kamienicy, w której każdy znajdzie coś dla siebie. To jedno z tych magicznych miejsc, gdzie przy jednym barze siedzą kufel w kufel turyści i lokalsi i wszyscy wyglądają na zadowolonych. O El Pimpi mogłabym jeszcze długo, dlatego napisałam o nim osobny post, który znajdziecie 🔍 tutaj.

Oczywiście El Pimpi to nie jedyna knajpa w mieście. Mam zresztą wrażenie, że w centrum Malagi są tylko bary i restauracje i co najwyżej jeszcze sklepy z badziewnymi pamiątkami. Te ostatnie omijam szerokim łukiem, a do knajp zaglądam chętnie. Nie mam dla Was jednak żadnych konkretnych polecajek, oprócz tej, żeby iść za głosem serca i nosa. W Hiszpanii sprawdza się jak nigdzie powiedzenie, że najlepszy bar to ten “na rogu”. My taki właśnie znaleźliśmy. Cortijo de Pepe mieliśmy dosłownie pod nosem: lokalnie, tanio, pysznie. A serwowane tam chorizo na ciepło, mogłabym jeść codziennie 😊.


Czego nie udało mi się zrobić w Maladze? Wydawało mi się, że dwa dni to wystarczająca ilość czasu, żeby zobaczyć najciekawsze rzeczy w Maladze. No dobra, trochę rozproszyło mnie jacuzzi na dachu naszego mieszkanka, dlatego nie było mi dane zjeść typowych sardynek ze szpady, pospacerować po dzielnicy Soho znanej z obłędnych murali, odwiedzić Muzeum Carmen Thyssen, pospacerować po ogrodzie botanicznym La Conception, być na spektaklu w Teatrze Cervantesa ( byliśmy za to w teatrze Echegaray) przejść Caminito del Rey (nie żałujemy, bo wybraliśmy Gibraltar, o którym piszemy 🔍 tutaj). Sardynek nie mogę przeboleć, na caminito jeszcze wrócę 😜.

Więcej o Półwyspie Iberyjskim znajdziecie w postach:

Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Obserwuj Instagram!