Każdy, kto był w Walencji, zgodzi się na pewno ze mną, że Miasteczko Sztuki i Nauki, kultowe dzieło Santiago Calatravy, to największa atrakcja miasta i miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć. Ciekawa jestem, czy podejmując się wyzwania w latach dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku, architekt miał przeczucie, że rozsławi swoje rodzinne miasto na cały świat i stworzy ikonę architektury?
Wszystko zaczęło się niepozornie od projektu wieży telewizyjnej, która pierwotnie stanąć miała w miejscu, gdzie obecnie zlokalizowana jest opera. Rząd Walencji tak wyobrażał sobie zagospodarowanie ostatniego odcinka ogrodów w dawnym korycie rzeki Turii, której bieg przesunięto ze względu na nękające miasto powodzie. Na szczęście projekt wygrał niezwykle utalentowany architekt i zarazem wizjoner, Santiago Calatrava, który jeszcze w tym samym roku przekonał włodarzy miasta do budowy kompleksu składającego się z planetarium, muzeum i wspomnianej wyżej wieży, która stać miała na trzech łapach pnąc się na wysokość 300 metrów.Ostatecznie wieża powstała w Barcelonie, gdzie idealnie spisała się podczas transmisji Igrzysk Olimpijskich w 1992 roku, a Walencja w zamian dostała zjawiskowy Pałac Muzyki imieniem królowej Zofii. Pierwotny plan rozrósł się w kolejnych latach dwukrotnie i dziś jest to kompleks aż sześciu różnych elementów tworzący spójną całość znaną jako Miasteczko Sztuki i Nauki, czyli po hiszpańsku Ciudad de las Artes y las Ciencias.
Prace budowlane ruszyły pełną parą w 1996 roku, a na pierwszy ogień poszedł budynek l’Hemisfèric. Jego niezwykły kształt przypomina ludzkie oko schowane pod powieką blaszanego dachu. Konstrukcja dachu jest ruchoma, oko można więc zamykać lub otwierać w zależności od warunków pogodowych lub potrzeb organizacyjnych. Podczas naszego pobytu w lutym, jak widać na zdjęciu, oko było zamknięte.
Wewnątrz kolejne nawiązania do zmysłu wzroku, bo mamy tu ogromną, trójwymiarową salę kinową IMAX (ponoć największa w Hiszpanii) i planetarium, które pozwala widzom sięgać wzrokiem w kosmos. Miejsce spodoba się fanom astronomii i nauk przyrodniczych. Bilety łączone na wszystkie atrakcje miasteczka znajdziecie tutaj, ale trzeba pamiętać, że seans w l’Hemisfèric, trzeba zarezerwować na konkretną godzinę. Warto więc od tego punktu rozpocząć zwiedzanie całego kompleksu.
Drugim niezwykłym obiektem miasteczka, który zaprojektował Calatrava było Muzeum Nauki imienia Księcia Filipa, które zostało otwarte dla zwiedzających w 2000 roku. Tym razem nasze skojarzenia idą w kierunku szkieletu jakiegoś długaśniego na 240 metrów prehistorycznego stwora.
Wewnątrz trzy poziomy interaktywnych wystaw z dziedziny nowych technologii, genetyki i wszystkiego, co tylko wyobraźnia naukowca może sobie wymyślić. To nie ma żadnych ograniczeń, a jedyny zakaz mówi o tym, że “nie wolno nie dotykać, nie czuć, nie myśleć”. Dla mnie muzeum jest nieco chaotyczne i ciężko mi się tam było skupić na czymkolwiek, szczególnie, że już sam design budynku mocno mnie rozpraszał (w pozytywnym tego slowa znaczeniu oczywiście). Nie zapomnę jednak 34 metrowego wahadła Foucault’a. To jeden z największych tego typu mechanizmów na świecie i chociażby dlatego warto tu zajrzeć.
Naprzeciwko muzeum przestrzeń nazwana l'Umbracle dostępna od 2001 roku. To właściwie sprytnie ukryty dwupoziomowych parking, którego dach stanowi otwarty ogród botaniczny. W ogrodzie można nacieszyć oko zielenią, której brak w innych częściach kompleksu. Nie można obejść się również bez pamiątkowej fotki w głównej alei palmowej.
Na końcu miasteczka kobaltowy budynek Agory nieco odróżnia się od pozostałych, lśniąco białych, konstrukcji. To ostatni obiekt jaki oddano do użytku w 2009 roku. Jego budowa budziła wiele kontrowersji przede wszystkim dlatego, że zbiegła się w czasie z potężnym kryzysem gospodarczym. Do tego zarzucano Calatravie powielanie schematów i brak oryginalności. Niektórzy twierdzili nawet, że taki budynek nikomu nie jest tu potrzebny. Przeciwnicy mieli chyba sporo racji, gdyż po otwarciu Agora przez prawie dziesięć lat świeciła pustkami. Nowe życie tchnęła w niego dopiero fundacja Caixa, tworząc wewnątrz nowoczesną strefę spotkań, wystaw i różnorakich inicjatyw kulturalnych skierowanych nie tylko do turystów, ale przede wszystkim do mieszkańców Walencji.
To nie koniec atrakcji w pobliżu. Wystarczy przejść jeszcze parę kroków, aby dotrzeć do Oceanarium. To jedyny budynek, który nie został zaprojektowany przez Santiago Calatravę, a przez współtwórcę miasteczka Félixa Candelę. Różnice widać w kształcie budynku. O ile projekty Calatravy charakteryzują liczne żebrowania, o tyle Candela jest mistrzem wykorzystania w architekturze paraboloid hiperbolicznych, czyli cienkościennych łupinowych konstrukcji o powierzchni zakrzywionej w dwóch płaszczyznach. Dokładnie tak jak to ma miejsce w dachu Oceanarium.
W momencie otwarcia w 2003 roku było to największe Oceanarium w Europie. I faktycznie jest co oglądać: delfiny, rekiny, morświny, pingwiny i tysiące innych stworów morskich z każdego kontynentu czeka na spotkanie z Wami. Olbrzymia powierzchnia wymaga zarezerwowania sobie jednak odpowiedniej ilości czasu. I pieniędzy też, bo bilet tani nie jest. W zamian za to miejsce gwarantuje minimum pół dnia świetnej zabawy, więc w sumie warto.
Wróćmy jednak do opery, bo to ona jest dla mnie osobiście najciekawszym punktem i perłą w koronie Miasteczka Sztuki I Nauki. To, że w pierwotnych planach kompleksu nie planowano budować opery wynikało zapewne z faktu, że Walencja miała już jeden Palau de la Musìca zlokalizowany zresztą kilkaset metrów bliżej centrum. Budynek na prawie 1800 widzów do dziś robi ogromne wrażenie i słynie z doskonałej akustyki. Nie przegapcie go, spacerując po zielonej części ogrodów Turii.
Co to zatem za iskra boża i kogo natchnęła, że zdecydowano się jednak na stworzenie kolejnej muzycznej perełki w Walencji? Tego nie wiem, ale mogę sobie wyobrazić ten moment kiedy charyzmatyczny Santiago Calatrava prezentuje swój ambitny pomysł inwestorom, którzy wpatrzeni w niego jak w obrazek bez namysłu powiedzieli: tak.
Projekt opery jak i całe miasteczko właściwie od razu stały się ikoną miasta. Mieszkańcy z dumą i entuzjazmem okrzyknęli futurystyczny kompleks mianem “miasta przyszłości” i nawet zawrotne kwoty, trzykrotnie przewyższające pierwotny budżet, nie były w stanie zakłócić ich radości.
Niestety nie obyło się bez skandali i wpadek. Najpierw zapadnięta scena, potem zalanie budynku, a w międzyczasie skargi na akustykę i widoczność z niektórych miejsc, co skończyło się wymontowaniem części krzeseł. Najgorsze jednak przyszło w grudniu 2014 roku. Zimowa gwałtowna wichura zdarła z fasady budynku prawie połowę ceramicznych płytek, którymi była pokryta. Calatrava, wzorem Gaudiego, wykorzystał do budowy miasteczka charakterystyczne płytki zwane trencadis. To był ukłon w stronę barcelońskiego mistrza hiszpańskiego modernizmu, ale także hołd dla lokalnej tradycji. Walencja od wieków była bowiem cenionym producentem ceramiki. Jeśli dobrze przyjrzycie się obiektom w miasteczku, zobaczycie, że trencadis są właściwie wszędzie.
Niestety nietypowy kształt budynku ale także rodzaj użytej blachy i niekorzystne warunki klimatyczne związane z bliskością morza sprawiły, że płytki na dachu opery zaczęły się sypać, co zmusiło władze miasta do zamknięcia instytucji. Rozpoczęła się jedna z największych afer budowlanych w Walencji, w której to sam architekt zostal pociągnięty do odpowiedzialności finansowej.
Nie pierwszy zresztą raz Calatrava znalazł się w tarapatach. Jego przeciwnicy mają mu za złe zuchwałość z jaką eksperymentuje, narażając na szwank budżety podatników wielu krajów, zwolennicy tłumaczą zaś, że to cena jaką trzeba zapłacić za postęp cywilizacyjny. Geniusz czy szarlatan sama próbuję odpowiedzieć sobie na to pytanie, przyglądając się temu, co stworzył.
Bez dwóch zdań, budynek opery w Walencji jest jednym z najdziwniejszych, jakie do tej pory widziałam na własne oczy. Po zdjęciu wszystkich płytek został pomalowany na biało i dziś wygląda jak jakiś statek kosmiczny, choć wielu widzi w nim nawiązanie do hełmu spartańskiego wojownika. Stojąc zaś naprzeciwko od strony Hemisfèric ma się wrażenie, że to nic innego jak otwarta paszcza rekina.
Druga rzecz, która zadziwia to gabaryty budynku. El Palau jest bowiem do dziś najwyższym budynkiem operowym na świecie i mierzy dokładnie 75 metrów, a razem z przykrywającym go “piórem” w najwyższym punkcie nawet 80 metrów. Do tego wizualnie wygląda jakby przeczył zasadom grawitacji, a jego punktem podparcia był jedynie początek “pióra”, do którego, ma się wrażenie, podwieszono całą konstrukcję.
El Palau de les Arts Reina Sofia, bo tak brzmi oficjalnie nazwa tej instytucji po walencku, otwarto dla miłośników sztuki w roku 2006. Oczywiście zachęcam Was do kupienia biletu i uczestnictwa w jednym z tutejszych wydarzeń artystycznych niekoniecznie związanych z operą lub przynajmniej do zobaczenia wnętrz z przewodnikiem. W styczniu 2024 roku zwiedzanie kosztowało nas 12 euro. Oprowadzanie trwa godzinkę i jest możliwe w języku hiszpańskim lub angielskim.
A wnętrze jest równie ciekawe jak to, co widzimy na zewnątrz. W brzuchu wieloryba ukryto aż cztery sale, z czego trzy są mocno związane z muzyką, a jedna to scena teatru Martina Soler. Nazwa teatru nie jest przypadkowa, bo jej patron był słynnym hiszpańskim kompozytorem, nazywanym zresztą Mozartem z Walencji.
Nie licząc innych pomieszczeń w budynku opery można gościć prawie 4000 osób na raz! Główna sala koncertowa posiada 1412 miejsc rozłożonych na parterze i czterech kondygnacjach. To średni wynik jeśli chodzi o opery na świecie, ale imponujący w stosunku do wielkości miasta w jakim się znajduje. Jako mieszkanka Krakowa, czyli miasta porównywalnego z Walencją, mogę tylko pozazdrościć takich możliwości.
Podczas zwiedzania Sali Principal pani przewodniczka zwraca uwagę na ceramiczne płytki, którymi tym razem wyłożone są boczne ściany audytorium. Lubię spójne rozwiązania architektoniczne, więc wizualnie bardzo mi się to podoba. Obawiam się jednak, że efekciarstwo Calatravy może mieć negatywny wpływ na akustyki tego miejsca. Pogłos jak w łazience raczej nie pomaga podczas słuchania Traviaty.
Moje wątpliwości rozwiały się jednak podczas koncertu w sali zwanej Auditori. Ta sala zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie niż sala główna i co ciekawe okazuje się, że to właśnie Auditori jest największą i według mnie najpiękniejszą salą koncertową w tym budynku. Aż 1490 osób może wspólnie podziwiać tę architektoniczne-muzyczną perełkę.
Nie zrezygnowano tu z efektownej, nawiązującej do mitologii greckiej, mozaiki na ścianie, ale zadbano o ekrany wytłumiające i faktycznie komfort słuchania był bardzo dobry. Muszę jednak zaznaczyć, że nie jestem żadnym ekspertem w tej dziedzinie, ani nawet audiofilem.
Przyznać trzeba, że kolorystyka wnętrza i dbałość o spójność z całym założeniem architektonicznym zachwyca na każdym kroku. Ważne są również detale. Spójrzcie na przykład na te ceramiczne, granatowe gałki przy drzwiach. Nawet nasza pani przewodnik wpasowana się w klimat kolorem swoich paznokci. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie pyknąć jej zdjęcia 😊.
Goście opery, w przerwie, mogą korzystać nie tylko z wewnętrznych pomieszczeń, ale także ze specjalnie zaaranżowanych ogrodów, z których rozpościerają się widoki na miasteczko i okolicę. Takich zielonych oaz jest tu ponoć kilka na każdym piętrze. Zarówno podczas koncertu jak i zwiedzania dotarliśmy jednak wyłącznie do ogrodu palmowego znajdującego się przy sali Auditori.
Przyznać trzeba, że kolorystyka wnętrza i dbałość o spójność z całym założeniem architektonicznym zachwyca na każdym kroku. Ważne są również detale. Spójrzcie na przykład na te ceramiczne, granatowe gałki przy drzwiach. Nawet nasza pani przewodnik wpasowana się w klimat kolorem swoich paznokci. Nie mogłam się oprzeć, żeby nie pyknąć jej zdjęcia 😊.
Goście opery, w przerwie, mogą korzystać nie tylko z wewnętrznych pomieszczeń, ale także ze specjalnie zaaranżowanych ogrodów, z których rozpościerają się widoki na miasteczko i okolicę. Takich zielonych oaz jest tu ponoć kilka na każdym piętrze. Zarówno podczas koncertu jak i zwiedzania dotarliśmy jednak wyłącznie do ogrodu palmowego znajdującego się przy sali Auditori.
Wszyscy natomiast, bez wyjątku, mogą korzystać z baru i restauracji znajdującej się u podnóża pałacowego budynku. nie polecam jedzenia, bo jest drogie i niezbyt smaczne, ale chwila relaksu z kieliszkiem agua de Valencia to idealny pomysł na zakończenie wizyty w Miasteczku Sztuki i Nauki i ostatni rzut oka na ten ikoniczny obrazek z Walencji. Kto wie, może tuż obok Was usiądzie sam mistrz Santiago Calatrava. Ciekawe czy odwiedzając rodzinne miasto i popijając pomarańczowego drinka z widokiem na dzieło swojego życia, szepcze do siebie z zadowoleniem: “Hmm, nievh mówią co chcą, ale nieźle to sobie wymyśliłem 😜”.
Więcej o naszych hiszpańskich podróżach przeczytacie w postach:
Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.
Komentarze
Prześlij komentarz