KOPENHAGA - Z cynamonką na rowerze

Widok na dzielnicę Nyhavn w Kopenhadze od strony nabrzeża

Kopenhaga - zjawiskowa architektura i design, gastronomia najwyższych lotów i wszechobecne rowery. Tak w skrócie wygląda duński przepis na szczęśliwe miasto. Tym szczęściem zaraża, rzuca urok, obezwładnia. Mówią na to hygge. Nie wiem, co to za czort, ale działa na mnie tak, że wylatując, sprawdzam już bilety na kolejną podróż, próbując złagodzić uczucie niedosytu. Na szczęście z Krakowa mam blisko…

Pierwszy raz miasto rozczarowało mnie jedynie pogodą. Spodziewałam się tajemniczych mgieł i mrocznych szarości jak ze skandynawskich kryminałów a tu lampa i widoki rodem z Prowansji. Mimo że był luty, ludzie w ogródkach restauracyjnych jak koty wyciągali głowy do słońca i otuleni miękkimi kocykami popijali grzane wino.

Nyhavn leniwie, ale z gracją przegląda się w wodach kanału, tworząc najbardziej charakterystyczną wizytówkę miasta. Zabudowa nowego portu sięga roku 1670. Najstarszy, oryginalny dom znajdziecie pod numerem 9. Parę kroków dalej pod 18, 20 i 67 mieszkał przez jakiś czas Hans Christian Andersen.

Tutejsza przystań oferuje również rejsy po kopenhaskich kanałach. My od razu wybraliśmy się na standardową, godzinną przejażdżkę, co pozwoliło nam szybko zaprzyjaźnić się z miastem.


I pomyśleć, że jeszcze w latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku “najdłuższy open bar w Skandynawii” był szemraną, śmierdzącą rybami dzielnicą, gdzie od strony słońca zamiast eleganckich restauracji ciągnął się rząd podrzędnych burdeli i podejrzanych wyszynków.

Te czasy na szczęście minęły bezpowrotnie a Nyhavn, jak i zresztą całe nabrzeże, jest dziś uroczym miejscem, od którego na pewno warto rozpocząć zwiedzanie miasta, szczególnie, że w pobliżu znajduje się stacja metra Kongens Nytorv, do której w 15 minut dojeżdżamy z lotniska.


Kolejny symbol Kopenhagi, pomnik Małej Syrenki, oddalony jest od Nyhavn o jakieś pół godzinki spacerem, ale po drodze jest kilka ciekawych rzeczy do zobaczenia. Przede wszystkim Amalienborg, czyli oficjalny Pałac Królewski. A właściwie cztery identyczne pałacyki w ozdobnym stylu rokoko wybudowane przez bogatych, duńskich kupców zgodnie z wizją króla Fryderyka V, który w tym miejscu wymarzył sobie zbudować nową dzielnicę nazwaną od swego imienia Frederiksstaden. Królewska rodzina nie miała początkowo zamiaru mieszkać w tym miejscu, ale pod koniec XVIII wieku, po pożarze pałacu Christiansborg postanowili tymczasowo osiedlić się w ładnych, ale ciasnych rezydencjach kupieckich.

Jak wiadomo jednak prowizorki trwają najdłużej i tak oto przedstawiciele duńskiej monarchii z królową Małgorzatą II na czele do dziś, w okresie zimowym, bywają w Amalienborg. Obecność królowej zdradza nam podniesiona na maszcie flaga oraz bardziej uroczysta niż zwykle zmiana warty w południe. Jedna część kompleksu, Pałac Christiana VIII, udostępniony jest zwiedzającym i przybliża dzieje ostatnich 200 lat duńskiej monarchii.


Na środku placu stoi okazały pomnik króla Fryderyka V, który wygląda jak rzymski cesarz Marek Aureliusz. Trzeba przyznać, że mieli rozmach. Ważący 22 tony odlew z brązu rzeźbiony był przez francuskiego artystę Jacques'a Saly przez prawie dwadzieścia lat, bo król był bardzo wymagający, a rzeźbiarz unikał pośpiechu. Koniec końców rzeźbę, która miała być prezentem dla monarchy, odsłonięto w 1771 roku, czyli pięć lat po jego śmierci. Koszt przedsięwzięcia przekroczył dwukrotnie koszty budowy całego kompleksu, ale nie ma się co dziwić, artysta francuski tani nie był, a do tego trzeba było przez dwadzieścia lat utrzymywać sprowadzoną do Kopenhagi rodzinę i asystentów, o wszelkich potrzebnych do pracy materiałach nie wspominając. A mówią, że ze sztuki ciężko wyżyć.


Wzrok króla na koniu zwrócony jest w kierunku Marmurowego Kościoła, którego kopuła do złudzenia przypomina swój pierwowzór, czyli bazylikę św. Piotra w Watykanie. Fryderyk V miał ewidentny kompleks rzymski. Do tego wymyślił sobie, że zbuduje Kościół z norweskiego marmuru. Tym razem koszty przerosły możliwości monarchii duńskiej, a nawet jej bogatych sponsorów i budowa świątyni została przerwana na około sto lat. Prace zakończono dopiero w drugiej polowie XVIII wieku dzięki finansowemu wsparciu duńskiego przemysłowca Carla Frederika Tietgena.


Jeśli pójdziemy przed siebie, okaże się, że niemal w linii prostej mamy drugi Pałac Królewski - Rosenborg. Trudno dziś uwierzyć, że ta rezydencja stanowiła kiedyś podmiejski azyl dla rodziny królewskiej, która na co dzień mieszkała w dosyć ponurym Pałacu Christiansborg (odbudowany po pożarze w XIX wieku jest dziś siedzibą duńskiego Parlamentu, a jego wieża jest najwyższym i do tego darmowym punktem widokowym). W Rosenborgu znajduje się muzeum z królewskimi insygniami, ale mieszkańcy najbardziej cenią sobie ogromny pałacowy ogród i znajdującą się po drugiej stronie ulicy Palmiarnię pełną egzotycznych roślin, które idealnie wpasowują się w ich ekologiczne podejście do życia. Bo Kopenhaga to jedno z najbardziej zielonych miast Europy, parki pokrywają około 40% powierzchni miasta. A władze lokalne mają wpisane w priorytetach, że każdy mieszkaniec ma mieć nie dalej niż 15 minut spacerem do zalesionego skweru, nie licząc tych na dachach budynków.


Ambicje Kopenhagi sięgają jednak dużo dalej. W niedalekiej przyszłości włodarzom miasta marzy się, by była to pierwsza światowa stolica wolna od śladu węglowego. To znaczy, że zielona infrastruktura zrównoważy spalanie CO2 w mieście! Od lat pomagają w tym także wszechobecne rowery. Zdziwicie się, ale to nie Amsterdam, ale miasto Małej Syrenki ma najwięcej ścieżek, mostów i tuneli rowerowych, a na dwóch kółkach porusza się tutaj ponad połowa mieszkańców. To również idealny sposób do zwiedzania miasta dla nas turystów, choć mnie ten wzmożony rowerowy ruch nieco przeraża. Osobiście ufam jedynie własnym nogom 😜.


Piechotą, na spokojnie, docieram zatem do XVII wiecznej dzielnicy Nyboder. To moje pierwsze skojarzenie, gdy myślę o Kopenhadze, a wszystko przez film “Dziewczyna z portretu” z 2015. Nieoczywista miłość z jeszcze mniej oczywistą Kopenhagą w tle. Nyboder w kamerze reżysera jest jednak rozmytą, artystyczną wizją, ten rzeczywisty kłuje w oczy charakterystyczną, intensywną żółcią zwaną potocznie przez Duńczyków “nyboder yellow”.


Pierwsze domy nie były jednak żółte, a białe z czerwonymi okiennicami, co bezpośrednio nawiązywało do duńskiej flagi. Oryginalne zabudowania z tego okresu znajdziecie jedynie przy St Paulsgade. Przy tej samej ulicy znajduje się również maleńkie muzeum poświęcone historii tego kompleksu. Niestety nie dotarłam, bo otwarte jest wyłącznie w niedzielę w godzinach 11.00 - 14.00.

Dzielnica od samego początku do dnia dzisiejszego jest zarządzana przez Duńską Marynarkę Wojenną. Godne warunki bytowe miały zatrzymać w Danii marynarzy w zamian za służbę dla Jej Królewskiej Mości. W zależności od historycznych zawirowań z warunkami bywało różnie, ale raz połknięty haczyk sprawiał, że w Nyboder żyły całe pokolenia ludzi związanych z morzem i nic, nawet lukratywne propozycje różnych deweloperów, nie są w stanie do dziś tego zmienić.


Kontynuując tematyczny spacer, warto zajrzeć do twierdzy Kastellet, którą i tak musicie minąć jeśli chcecie dotrzeć wreszcie do Syrenki. Dla mnie najciekawszy jest park i kolejna oaza zieleni okalająca cytadelę, ale fani wojskowych klimatów na pewno będą chcieli zobaczyć z bliska jedną z najlepiej zachowanych fortec w północnej Europie. Na szczęście stąd już dosłownie dwa kroki nad brzeg kopenhaskiego kanału, gdzie przycupnęła Mała Syrenka.

Mała Syrenka jest naprawdę mała i gdyby nie tłumek turystów można by ją najzwyczajniej przegapić. Może to właśnie jej niepozorne wymiary sprawiają, że jest uważana przez wielu za najbardziej przereklamowaną atrakcję miasta. Może dlatego też życie syrenki łatwe nie jest. Co parę lat ktoś oblewa ją farbą, odcina głowę czy próbuje zakryć jej nagie piersi. Na szczęście w pracowni artysty Edvarda Eriksena zachowała się pierwotna forma, więc co jakiś czas syrenka poddawana jest regeneracji, żeby dojść do siebie. Wandale za nic mają szacowny wiek biedaczki, a przecież Den Lille Havfrue ma już grubo ponad sto lat!

Historia jej powstania jest zresztą bardzo ciekawa. Pomysł zrodził się w głowie właściciela browaru Carlsberg Carla Jacobsena, który zachwycił się spektaklem baletowym na motywach baśni o małej syrence Hansa Christiana Andersena. Bardziej niż taniec jego serce skradła jednak primabalerina Ellen Price i bogaty przedsiębiorca postanowił uwiecznić ją w postaci pomnika. Artystka na wieść o tym, że statuetka ma stanąć w miejscu publicznym, odmówiła jednak pozowania nago. Efekt jest taki, że syrenka ma faktycznie twarz słynnej tancerki ale piersi użyczyć musiała żona rzeźbiarza. Ciekawe, czy zdecydowała się na ten krok, bo była mniej pruderyjna niż panna Price czy może jednak przeczuwała, że pod palcami męża rodzi się właśnie przyszła ikona miasta.


Mam dobrą wiadomość dla tych, którym tak jak i mnie, spodobała się ta krucha istotka o twarzy prześlicznej primabaleriny sprzed lat. Od 2006 roku plagę nieszczęść i krytyki, która na nią spada można podzielić na pół. Około 800 metrów dalej znajdziecie niewielki, futurystyczny park z rzeźbami artysty i profesora duńskiej Akademii Sztuk Pięknych Bjørna Nørgaarda. To wizja genetycznie zmodyfikowanego raju, do którego oprócz Jezusa, Marii i ciężarnego mężczyzny, trafiła również Mała Syrenka. Jeśli lubicie nieoczywiste miejsca, to koniecznie musicie poznać “tę drugą”.  


Wracamy do centrum, zahaczając o fontannę Gefion i duńskie Muzeum Designu. Fontanna, to kolejny po syrence dar od rodziny z browaru Carlsberg. tym razem imponująca fontanna miała uczcić półwiecze istnienia firmy ważącej najbardziej znane duńskie piwo (choć osobiście wolę Tuborga). Na szczycie spływającej wody stoi nimfa Gofin i jej czterej synowie, którzy pod postacią wołów, orzą obiecaną im ziemię, tworząc w ten sposób wyspę Zelandię, na której położona jest Kopenhaga. Zimą niestety wody nie ma, ale i tak jest pięknie.


Muzeum Designu to gratka dla miłośników sztuki wnętrzarskiej. Warto tu zajrzeć, żeby przekonać się chociażby, że Skandynawia to nie tylko IKEA, a duńskie wzornictwo jest unikatowe. Perełki znajdziecie już w muzealnym holu. Popatrzcie tylko na te krzesła. Nie wiem jak Wy, ale ja uwielbiam ten duński, prosty, bezpretensjonalny design.


Podobnie zresztą jak nowoczesną architekturę i rozwiązania urbanistyczne, które zachwycają na każdym kroku. Weźmy na przykład taką operę. Nie dość, że budynek jest arcydziełem, to jeszcze wpasowano go idealnie w oś najbardziej reprezentacyjnych budynków stolicy. Z przeszklonego lobby widać jak na dłoni kopułę Marmorkirke i kompleks Pałacu Królewskiego ozłocony promieniami zachodzącego słońca odbijającymi się w wodach kanału. Najdroższa opera świata doczeka się zresztą osobnego posta, bo naprawdę jest tego warta i wcale nie chodzi o pieniądze 😊.


Po prawdziwe sztosy duńskiej architektury trzeba by wybrać się trochę poza centrum. Dzielnica Ørestad to chyba najlepszy przykład wizjonerskich rozwiązań od ekologicznej wspólnoty mieszkaniowej Numer 8 po dwie wieże hotelu Bella Center w największym w Skandynawii centrum konferencyjnym o tej samej nazwie. Do dzielnicy Vesterbro archiloversi pielgrzymują, by przyjrzeć się opływowym kształtom Axel Towers, a także Gemini Towers, których podstawą są stare przemysłowe silosy, Nieco już podniszczony park Superkilen w Nørrebro licznie odwiedzają zaś rodziny z dziećmi i instagramerzy.


Nie trzeba jednak jechać daleko, by cieszyć oko wspaniałą architekturą. Spacerując nabrzeżem, jesteśmy “skazani” na podziwianie niezwykłych budowli z Duńskim Centrum Architektury DAC i Biblioteką Królewską na czele. Te miejsca kochane są nie tylko przez turystów, ale i mieszkańców miasta, którzy chętnie spędzają wolny czas w tutejszych kawiarenkach. I Wam też polecam wejść do środka, chociażby po to by odetchnąć trochę i napawać się pięknym widokiem na kanał i mój ulubiony most Circle Bridge znajdujące się dokładnie naprzeciwko.


Czarny Diament, czyli Królewska Biblioteka jest za darmo i warto przynajmniej raz przejechać się ruchomymi schodami w środku, by podziwiać fantastyczne położenie i architekturę budynku. A właściwie dwóch budynków, bo okazała granitowa bryła dobudowana została do starej XVIII wiecznej części kompleksu, który oprócz wiekowej biblioteki kryje jeszcze uroczy ogród, w którym do dziś, oprócz pomnika, unosi się także i duch Sokratesa Północy - Sorena Kierkegaarda.

Tuż obok biblioteki, Centrum Duńskiej Architektury i mnóstwo ciekawych wystaw pokazujących historię duńskiego budownictwa od czasów Wikingów po współczesność. Całe centrum wprowadza nas w tajniki filozofii prostego, bliskiego naturze życia, w którym Duńczycy odnajdują ten rodzaj uczucia czy stanu ducha zwanego przez nich “hygge”. Jeśli chcielibyście dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat, zajrzyjcie do znajdującego się nieopodal Muzeum Szczęścia.


Zmęczeni? Głodni? To dobrze trafiliście, bo stolica Danii to raj dla tych, którzy kochają jedzenie zarówno to proste, lokalne jak i kuchnię najwyższych lotów. Najlepiej spróbować wszystkiego. Zacząć od owsianki w Grød i cynamonek w Cafe Andersen, w trakcie spaceru wciągnąć słynną kanapkę Smørrebrød albo hot-doga z charakterystyczną czerwoną kiełbaską z budki z widokiem na Nyhavn i poprawić śledzikiem, jeśli nadal będziecie czuli głód. Wieczorem warto zaszaleć w jednej z wielu doskonałych restauracji fine diningowych lub pójść w rewelacyjne opcje wege. Możecie również, tak jak my, wybrać wege w wersji “ąę” w restauracji Ark jednej z pierwszych restauracji na świecie z zieloną gwiazdką Michelin. Przerażeni cenami? Nie szkodzi. Wejdźcie do Netto po kilka lokalnych produktów i zróbcie sobie romantyczny piknik w ogrodach Rosenborg. Będzie cudnie.


Jedno miejsce tylko nie urzekło mnie w Kopenhadze. Choć Wolne Miasto Christiania brzmi zachęcająco, dwukrotny pobyt w tym miejscu nie przekonał mnie ani trochę do idei wolności spod znaku marihuany. Dzielnica chwile sławy przeżywała w latach siedemdziesiątych, kiedy to mieszkający tu hipisi postanowili proklamować niezależną i samostanowiącą wspólnotę. O dziwo, dostali zielone światło od władz państwowych, które postanowiło przymknąć oko na niekoniecznie zgodne z duńskim prawem zwyczaje mieszkańców.

Trwający już ponad pięćdziesiąt lat “eksperyment społeczny” chyba jednak się nie udał, a wolność pomylona z nieograniczonym dostępem do używek nie zdała egzaminu. Miejsce, mimo kolorowych murali, jest po prostu przygnębiające i niekoniecznie bezpieczne. Pełno tu dziwnych typów, a sami byliśmy świadkiem pogoni za złodziejem. Ze względu na zakaz fotografowania dilerki na głównej uliczce Pusher Street nie mogę Wam pokazać badziewnych straganów z turystycznym chłamem made in China. Jak widać wszystko ma swoja cenę, nawet wolność w Christiani, w którą wciąż może wierzą najstarsi mieszkańcy wspólnoty i kilku przyjezdnych oszołomów.


Jeśli chcecie na własne oczy zobaczyć Christianię, proszę bardzo. Zróbcie to jednak po zobaczeniu wszystkich innych kopenhaskich perełek. Jest tu bowiem jeszcze milion innych rzeczy, o których nawet nie wspomniałam: park rozrywki Tivoli, zjawiskowy kościół Grundtvigs, cmentarz Assistens z grobami Andersena i Kierkegaarda, muzeum browaru Carlsberg czy kąpielisko morskie w Kastrup. Mogłabym tak wyliczać jeszcze długo. Szkoda więc tracić cenny czas na smutny relikt przeszłości. Uważny eksplorator szybko zorientuje się zresztą, że prawdziwe życie w Kopenhadze toczy się zupełnie gdzie indziej. I tego właśnie cudownego odkrywania miasta własnymi ścieżkami, serdecznie Wam życzę 😊.

Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Obserwuj Instagram!