USA PARKI NARODOWE - Nasze west coast story

Venice Beach z widokiem na Pacyfik

Jeśli uważacie, że podróż do Stanów jest dla Was nieosiągalnym marzeniem, nie tylko ze względu na finanse, ale również dlatego, że Wasz szef nigdy w życiu nie puści Was na urlop dłuższy niż dwa tygodnie, to dobrze trafiliście. W tym poście, na własnym przykładzie, postaram się rozprawić z mitem, że do Stanów nie warto jechać na krócej niż dwa miesiące i pokażę jak zaplanować podróż, by wycisnąć z niej, jak z cytryny, nie więcej niż dwa tygodnie cudownej amerykańskiej przygody.


To jasne, że w 14 dni nie zobaczycie całych Stanów, bo to olbrzymi kraj. Warto więc wybrać region, który najbardziej Was interesuje. My akurat, ze względu na zobowiązania zawodowe Działu Technicznego, wylądowaliśmy na Zachodnim Wybrzeżu.

Mimo, że naszym głównym celem (zawodowym) było Las Vegas, podróż zaczęliśmy i skończyliśmy w Los Angeles. Ta opcja okazała się najtańsza i najwygodniejsza. A poza tym wszyscy marzyliśmy o tym, żeby zobaczyć Miasto Aniołów i zanurzyc stopy w Pacyfiku.



W Los Angeles zostaliśmy dwa dni. Oczywiście głównie po to, aby pozwiedzać miasto, ale również ze względów bezpieczeństwa. Nie można zapominać o tym, że lot do Stanów trwa kilkanaście godzin i wiąże się ze zmianą stref czasowych,  co ma kolosalne znaczenie dla naszego organizmu. Każdy reaguje inaczej na słynny "jet lag". Eksperci mówią, że należy próbować dostosować się do lokalnego czasu i pójść spać dopiero jak na miejscu zrobi się ciemno. Nam jednak się ten plan nie udał i padliśmy ze zmęczenia późnym popołudniem. Na drugi dzień jednak, wypoczęci jak skowronki, ruszyliśmy w miasto.


Czym zaskoczyła mnie Kalifornia? Po pierwsze chłodną aurą (24 stopnie w lipcu! Nie tego się spodziewałam), porannymi mgłami, wczesnym zmierzchem i niemal całkowicie pustymi plażami w ciągu dnia. O tym co udało nam się zobaczyć w dwa dni, poczytacie 🔎tutaj.

Czwartego dnia po śniadaniu ruszyliśmy do Las Vegas. Prawie pięciogodzinna podróż dała nam przedsmak amerykańskich klimatów. Prosta droga, coraz bardziej skalisty, pustynny krajobraz i przestrzeń. Ta przestrzeń i brudne szyby 😉, towarzyszyć nam będą w drodze do końca…


Po południu, w pełnym słońcu dojeżdżamy do Las Vegas. Miasto za dnia niczym szczególnym nas nie zachwyca. Dopiero nocą budzi się w nim potwór i wciąga nas w wir zabawy. Nasze wrażenia z Miasta Grzechu opisaliśmy 🔎tutaj.


Tak naprawdę sprawy zawodowe zatrzymały nas w Las Vegas nieco dłużej, ale jeden czy dwa dni spokojnie wystarczą, żeby poczuć atmosferę tego miejsca. Miasto żyje głównie nocą, ale w dzień również warto powłóczyć się od hotelu do hotelu po Stripie, czyli centralnej ulicy miasta i przyjrzeć się "na trzeźwo" jak to wszystko wygląda. Uważajcie tylko na wszechobecną klimatyzację, bo można się "zdrowo pochorować", wychodząc na 40 stopniowy upał 😉.

Mimo, że niektórzy uważają Las Vegas za swego rodzaju park narodowy,  to jednak ciągnęło mnie już do natury. Szczególnie, że kolejnym punktem była największa atrakcja wyjazdu, czyli Grand Canyon. Nie mogłam się już doczekać. To jedno z takich miejsc, które dzięki blogom z całego świata, zdjęciom w sieci zna się na wylot zanim jeszcze się tam dotrze. Mimo to, szczęka opada i turla się po stromych zboczach aż do samej rzeki Colorado 😉. O tym jak ją zbieraliśmy, dowiecie się 🔎tutaj.



Grand Canyon zaatakowaliśmy od południowej strony, dzięki temu po drodze mieliśmy okazję "dotknąć" legendarnej Route 66. Droga-matka ma prawie 4000 km i łączy Chicago z Los Angeles. Punkt końcowy znajduje się dokładnie przy wejściu na molo w Santa Monica Beach.


To były cudowne dwa dni w jednym z najpiękniejszych miejsc na ziemi. Nie ma się więc co dziwić, że postanowiliśmy zaszaleć i zobaczyć kanion z lotu ptaka. I choć potwornie boję się wysokości, lot helikopterem nad najpiękniejszą dziurą świata, to wspomnienie, które zostanie we mnie na całe życie.


Na miękkich nogach dotarliśmy do samochodu, aby ruszyć w dalszą drogę. Przed nami prawie 5 godzin jazdy w kierunku Zion National Park. Jednego z najbardziej malowniczych parków w Stanach.

Główną część parku stanowi przepiekny kanion i ciągnąca się na długości 20 kilometrów droga Zion Canyon Scenic Drive. Już sama podróż bezpłatnym autobusem robi wrażenie. Dzięki niemu dotrzeć można do niemal wszystkich atrakcji parku. Mając tylko kilka godzin czasu, postanowiliśmy wysiąść na ostatnim przystanku i przemierzyć krótką, ale pełną uroku trasę Riverside Walk.


Koniec ścieżki jest jednocześnie początkiem jednego z najciekawszych szlaków turystycznych w USA - the Narrows. Żal mam do siebie ogromny, że nie przygotowałam się na tę wyprawę i z powodu braku czasu nie wybraliśmy się chociaż na kawałek trasy. A naprawdę warto. Szlak ciągnie się korytem rzeki Virgin River, a wędrowcy w wypożyczonych specjalnie butach, neoprenowych skarpetach, z kijkiem w ręku, brodzą w lodowatej wodzie w wąskich szczelinach wąwozu, zachwycając się niezwykłym krajobrazem rdzawych formacji skalnych.

Wrażenie musi być nieziemskie. Może kiedyś jeszcze będzie dane mi tego doświadczyć. A Wy jeśli czytacie te słowa i myślicie o podróży w te rejony, nie popełnijcie mojego błędu i koniecznie zaplanujcie eskapadę w głąb kanionu.


Zatrzymując się w Zion Park na dłużej, wiele osób wybiera nocleg na kempingach. Mam zresztą wrażenie, że to najbardziej popularna opcja nocowania w Stanach. W miejscowości Springdale znajdziecie zresztą różne opcje w zależności od zasobności waszego portfela. A tanio niestety nie jest. Można więc szukać noclegu nieco dalej. My spędziliśmy w Springdale jedną noc, a na kolejną wróciliśmy do dużo tańszego Las Vegas, by nazajutrz wyruszyć w dalszą drogę.

Przed nami kilkugodzinna przeprawa przez Dolinę Śmierci. Najbardziej suche i najgorętsze miejsce w Ameryce. Ponoć tutaj odnotowano w 1913 roku najwyższą temperaturę na świecie 56,7°C, a grunt w letnie dni nagrzewa się do temperatury 100°C i można na nim smażyć jajka. Niejeden poszukiwacz złota wydał tu ostatnie tchnienie - stąd właśnie nazwa tego miejsca.
Jadąc klimatyzowanym samochodem,  podziwiamy niezwykły, niemal księżycowy krajobraz. Dopiero przystanek w punkcie widokowym Zabriskie Point uświadamia mi, jak jest tu gorąco. Do tego silny wiatr jak z rozgrzanej na maksa suszarki. Po 15 minutach odmawiam współpracy i wracam do samochodu.



Późnym popołudniem dotarliśmy do miejscowości Olancha, gdzie na niewielkim, przydrożnym rancho, zafundowaliśmy sobie nocleg w indiańskim tipi w towarzystwie wszędobylskich kur i kogutów. Niezła odmiana po wcześniejszej nocy spędzonej w 100 metrowym "single room" w Caesar Palace 🙉. Co ciekawe, różnica w cenie noclegów była niewielka. Znowu potwierdza się fakt, że hotele w Las Vegas są naprawdę mega tanie.


Kolejny punkt naszej podróży, czyli Park Sekwoi, na mapie zdawał się być rzut beretem przez las. Niestety w praktyce należało objechać niemal dookoła całe pasmo górskie i dostać się do parku od drugiej strony. Dosyć wymagająca, czterogodzinna, kręta droga pod górę dała nam się we znaki i nawet Dział Techniczny miał dosyć serpentyn. Ale to, co zobaczyliśmy u celu było tego warte.


Giant Forest, czyli las gigantycznych sekwoi to najciekawsza część parku. Przyznam, że czuliśmy się trochę jak bohaterowie "Podróży Guliwera" oddając honor największemu drzewu świata. General Sherman, bo o ten okaz chodzi, ma jakieś 3 tysiące lat, wysokość: 84 m, średnicę pnia u podstawy: 11 m, w obwodzie 31 m, a średnica najgrubszej gałęzi to 2 m !!!

Historię tych niezwykłych, długowiecznych mamutowców odkryjecie w pobliskim Giant Forest Museum. To tu dowiedzieliśmy się, że największym sprzymierzeńcem sekwoi jest ogień. Nie dość drzewa te wytworzyły korę odporną na płomienie, to jeszcze potrafią czekać dziesiątki lat na pożar, którego ciepło ogrzeje ich szyszki, a te, pękając, uwolnią nasiona. Spalona gleba i znajdujące się w niej szczątki innych roślin są dla nich najlepszym pokarmem. Matka natura nie przestaje nas zadziwiać.

Jadąc do Parku Sekwoi ubierzcie się ciepło, bo nawet w środku lata bywa tu chłodno. Najlepszy czas na zwiedzanie jest w okresie maj - wrzesień. Nie polecam tego miejsca zimą, przede wszystkim ze względu na trudne warunki drogowe. Nawet latem łatwo nie jest. Dobry kierowca i sprawny, najlepiej niezbyt długi samochód to podstawa. Jeśli podróżujecie kamperem, upewnijcie się na stronie parku, że Wasz wehikuł wyrobi na zakrętach. w drodze powrotnej uważajcie, żeby nie przegrzać hamulców.

Na co jeszcze uważać? Na zwierzęta, a szczególnie na niedźwiedzie. My, na szczęście, nie spotkaliśmy żadnego, ale to ponoć częsty widok w okolicy. Jeślibyście jednak nie mieli tyle szczęścia, fachowcy twierdzą, że należy zachować spokój, a misiowi pokazać, że jesteście silniejsi. W razie gdyby nie zrozumiał, można próbować paść na ziemię i udawać martwego. Hm, ta druga opcja bardziej mnie przekonuje 😉

Park opuściliśmy nieco mniej krętą drogą 180 w kierunku Fresno, gdzie postanowiliśmy zanocować przed dotarciem do ostatniej atrakcji wyjazdu, ale jeśli macie siłę i czas polecam zatrzymać się godzinkę dalej w miejscowości Mariposa. Jej westernowy klimat powinien Wam się spodobać.  


Nie wiem dlaczego, ale początkowo nie mieliśmy w ogóle w planie zwiedzania Yosemite National Park. Tak naprawdę dopiero leżąc w tipi w Olanchy i analizując mapę,  uświadomiłam sobie, że z Fresno do Yosemite mamy tylko dwie godziny drogi. Wiedziałam, że ryzykuję życie, ale nieśmiało, szepnęłam do Działu Technicznego: "Kochanie, zabijesz mnie, ale mam propozycję nie do odrzucenia … W ten oto sposób,  zamiast na plaży w Venice Beach, znaleźliśmy się pod El Capitan, podziwiając jeden z najbardziej kultowych widoków w Ameryce.    


To zdjecie zrobione jest w punkcie widokowym Tunnel View Point i jak widać rozpościera się tutaj najpiękniejszy widok na okolicę. W dole rzeka Merced, nad którą górują najbardziej rozpoznawalne parkowe skały: po prawej El Capitan, a centralnie w dali monumentalny Half Dome. Możliwe, że niektórzy będą mieli wrażenie déjà vu, i słusznie, bo obraz ten mogliście widzieć swego czasu na ekranach urządzeń firmy Apple, która w ten sposób postanowiła uwiecznić najpiękniejsze miejsca w Kaliforni w nazwach swoich systemów operacyjnych. I tak w 2014 ten widok skały El Capitan był na ekranach każdego użytkownika "jabłuszka". Na żywo czy na ekranie, przyznać należy, że zapiera dech w piersiach.


Nie mieliśmy zbyt wiele czasu, więc tylko kilka godzin spacerowaliśmy po okolicy. Park jest piękny, ale po wizycie w  Zion Park nic już nie robi na mnie takiego wrażenia. Klimat tego miejsca jest zresztą nam, Europejczykom, jakoś znajomy. W Yosemite bowiem poczujecie się trochę jak w Alpach.
Park jest na pewno rajem dla amatorów górskich wędrówek, a przede wszystkim maniaków wspinaczki.
Miejsce słynie również ze spektakularnych wodospadów (Yosemite falls i inne), które najbardziej obfite są przełomie wiosny i lata, gdy wysoko zalegająca warstwa śniegu zaczyna topnieć. Nie mogę wprost uwierzyć, że ten biały puch, pod koniec czerwca, daje tu takiego czadu.


Powrót do Los Angeles to najdłuższy odcinek naszej amerykańskiej trasy i jedyny, na której wykończony Dział Techniczny, pozwolił mi prowadzić naszą brykę. Po prawie sześciu godzinach jazdy, późnym wieczorem dotarliśmy do Venice Beach. Tak, to dokładnie to miejsce, gdzie w ostatnim dniu planowaliśmy wylegiwać się, jeść steki i pić drinki z widokiem na ocean. Zwyciężył w nas jednak instynkt włóczęgi, ale, jak można się domyślać, zupełnie tego nie żałujemy 😊.

Ostatni dzień podróży spędziliśmy w… Polsce walcząc z jet lagiem, który, potwierdzamy, dużo bardziej odczuliśmy po powrocie.



Gdzie jeść?

Kilka sprawdzonych miejsc w Los Angeles, Las Vegas i Grand Canyon znajdziecie w szczegółowych wpisach. Na trasie parków narodowych żywiliśmy się głównie pięknymi widokami. Żarcie wyjątkowo nie miało dla nas znaczenia.

Gdzie spać?

Tu znowu odeślę Was do linków w tekście. Na trasie parków polecam zaś tylko dwie pozycje, gdyż resztę stanowiły przydrożne motele.
Tipi's of Olancha (1075 US-395, Olancha, CA 93549, USA) - miejsce bardziej turystyczne niż autentyczne, ale i tak było fajnie. Plus za klimatyczny bar z prostym, ale naprawdę dobrym jedzeniem. Minus za lokalizację przy samej drodze. I mimo, że ma się wrażenie, że to dziura zabita dechami, ruch kołowy jest tu dosyć spory.
SpringHill Suites by Marriott Springdale (1141 Canyon Springs Rd, Springdale, UT 84767, USA) - to moim zdaniem najfajniejsze miejsce w jakim spaliśmy. Do tego basen z obłędnym widokiem na czerwone skały Zion Park. Żałuję, że nie mogliśmy zostać tam choć jeden dzień dłużej. Jedyny słaby punkt to śniadanie, ale to już taka amerykańska tradycja.

Garść praktycznych informacji

Bilety wstępu - do każdego parku można kupić osobny bilet w cenie około 30 USD. Jeśli jednak chcecie zobaczyć kilka parków koniecznie wybierzcie tzw. Annual Pass za 80 USD. Taki bilet daje Wam i 3 innym osobom wstęp do każdego parku przez rok. Co ciekawe można odstąpić jednej osobie. Będąc więc w ostatnim parku można spróbować odsprzedać taniej bilet innym turystom. Cholera, czemu wpadłam na to dopiero teraz 😉.

Visitor center - obowiązkowy punkt programu w każdym parku. Serio. Tu najszybciej ogarniesz sytuację, zdobędziesz mapę, rozkład jazdy busów, obejrzysz ciekawą ekspozycję lub film, kupisz pamiątki. Polecam więc zawsze wrzucić to sobie jako punkt docelowy w nawigacji, jakkolwiek mega obciachowo to nie wygląda.

Loteria - to było dla mnie największe zaskoczenie. Okazuje się bowiem, że natłok turystów z całego świata sprawił, że aby legalnie zwiedzić niektóre atrakcje trzeba wykupić specjalne pozwolenie lub nawet wziąć udział w loterii na wiele miesięcy przed podróżą. Dotyczy to między nocowania w Grand Canyon, przejścia przez the Narrow czy wejścia na Half Dome. Zanim więc zaplanujecie podróż, koniecznie sprawdźcie aktualne zasady na oficjalnych stronach parków.

Park rangers - nie mylić z Power Rangers. Nie wiem jakie są doświadczenia innych podróżników, ale my radzimy nie podejmować nielegalnych działań w Stanach. Dotyczy to zarówno, zasad obowiązujących w parkach narodowych jak i poruszania się po miejscowych drogach. Sami zaliczylismy bliższe spotkanie z policjantem, który z troską, ale rzeczowo wyjaśnił nam czemu wlepia nam mandat w wysokosci 300 USD. Nie masz pieniędzy? Nic nie szkodzi, możesz zapłacić przez internet albo oddać w naturze wykonując prace społeczne przez kilka dni.

Przydatne linki

Każdy park ma swoją oficjalną stronę, którą łatwo znajdziecie w internecie. Poniżej znajdziecie kilka fajnych wpisów blogowych

O tym dlaczego nie warto wybierać się na szlak "The Narrow":
https://www.tysiacstronswiata.pl/the-narrows/

O tym jak działa loteria w praktyce:
https://www.busemprzezswiat.pl/2018/09/the-wave-usa-poradnik-szlak/

O tym jak to jest spotkać niedźwiedzia:
http://ruszwpodroz.pl/ameryka/niedzwiedzie-w-yellowstone/

O tym, że parki narodowe to nie parki rozrywki:
http://www.ameriguide.pl/guide/national-parks/deadly-parks

Na wszystkie inne pytania odpowiedź znajdziecie na chyba najbardziej znanym blogu o Ameryce: www.interameryka.com


Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.


Komentarze

  1. Hej, Bardzo inspirujący wpis :) Przekonuje mnie, żeby zrealizować to marzenie u USA :) Jakich temperatur mogę się spodziewać w sierpniu w rejonach Californi , Nevady, Grand Canyon, Yosemite? Waham się między sierpniem a październikiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa. Ja bylam w czerwcu i nad oceanem łagodny klimat 25 stopni, upał w Las Vegas, bo to pustynia, a w Yosemite czy miedzy sekwojami wyżej w górach polar byl potrzebny. Zależy kto co lubi, ja wybrałabym jednak sierpień, a najlepiej wrzesień, no albo czerwiec właśnie. W październiku może być już różnie z pogodą 😊.

      Usuń

Prześlij komentarz

Obserwuj Instagram!