BELVEDERE - W zaczarowanej dżungli

Widok na budynek restauracji Belwedere w warszawskich Łazienkach. Dawna królewska oranżeria.

Może to i banał, ale restauracja Belvedere w warszawskich Łazienkach to jedna z najbardziej romantycznych restauracji jakie do tej pory widziałam. Restauracja mieści się w budynku dawnej królewskiej oranżerii i jak zobaczycie to właśnie cudownie wyczarowany klimat zimowego ogrodu stanowi o wyjątkowości tego miejsca.



Tuż przy wejściu, w eleganckim holu, zostawiliśmy płaszcze. W naszym przypadku obsługa zajęła się również walizkami. Uwolnieni od zbędnych rzeczy weszliśmy do środka.


Od progu oszałamia wszechobecna roślinność. Miejsce które widzimy to nie jest zwykły ogród, to najprawdziwsza dżungla z olbrzymią, ponoć 100-letnią, palmą na środku!!! Aranżacja miejsca to prawdziwe mistrzostwo świata. Zagadka niezwykłości tej scenerii wyjaśniła się kiedy doczytałam, że jest to dzieło Borysa Kudlički, tego samego, który od lat zachwyca oprawą spektakli operowych w Teatrze Wielkim, i którego talent osobiście wielbię od lat.


Przestrzeń, zaplanowana idealnie, jest okazała, a jednocześnie zachęca do intymności. Elegancko nakryte stoły dosłownie schowane są wśród liści.


Dla nas przygotowano stolik na antresoli skąd, z kieliszkiem polskich bąbelków w ręku, mogliśmy podziwiać zarówno restaurację z góry, jak i otaczający ją park. Jeśli kiedykolwiek będziecie dokonywać tu rezerwacji poproście właśnie o miejsce w oranżerii. Restauracja ma bowiem jeszcze drugą, dobudowaną część, która już nie jest tak urokliwa, sprawdza się za to podczas ślubów i bankietów.


Mało brakowało, a w ogóle by nas tu nie było, przynajmniej nie tym razem. Zarezerwowaliśmy bowiem stolik na piątkowy wieczór przez jedną z aplikacji. Jak się okazało nieskutecznie, o czym dowiedzieliśmy się, próbując przesunąć godzinę naszej rezerwacji. Restauracja jednak zachowała się z klasą i zaproponowała 50% rabat na wizytę następnego dnia, mimo, że nie była to ich wina. Bardzo szanujemy takie podejście do Klienta i jeszcze raz dziękujemy. (Mam nadzieję, że będzie im miło jeśli kiedykolwiek przeczytają tego posta 😊) Wracając do cen, jest oczywiście drogo, ale okazuje się, że każdy przynajmniej dwa razy do roku może skosztować wybranych dań 50% taniej, gdyż restauracja bierze udział w ogólnopolskiej akcji POLSKA ZOBACZ WIĘCEJ. Akurat, o czym nie miałam pojęcia, promocyjny weekend trwał podczas naszej wizyty. Obliczyłam, że trzydaniowy zestaw promocyjny kosztował w tym dniu łącznie 67,50 zł. To nie lada gratka dla amatorów dobrego jedzenia. My, jak już wspomniałam, mogliśmy poszaleć i wszystkie ceny podane poniżej, podzielić na pół. Oto co wybraliśmy...
Na początek zupa z dyni (29 zl). Świetnie zrobiony klasyk z cząstkami pomarańczy w środku i marynowanym imbirem na wierzchu, trochę jak w sushi. Na pewno powtórzę tę wersję na rodzinnym obiedzie.


Kolejna przystawka to tatar z jelenia (61 zł). Pięknie podany, udekorowany krążkami buraka i jarzębiną. Smakował tak samo dobrze, jak wyglądał.


I jeszcze pierożki z jagnięciną polane masłem (44 zł). Danie proste, ale bardzo smaczne i sycące.


Jako danie główne wybraliśmy pieczoną kaczkę (78 zł), podaną z figami, żurawiną i cykorią. Mięso niestety było nieco twarde. Szkoda, bo danie pięknie skomponowane mogło być moim faworytem.


Na pocieszenie wołowina à la Tremo faszerowana grzybami leśnymi, była wyborna i rozpływała się w ustach. Nic dziwnego, danie skomponowane jest na bazie przepisu kucharza Stanisława Augusta. Przyznam, że to również najdroższe danie w karcie (118 zł), nie licząc steków.


Na deser wzięliśmy sernik z białą czekoladą i lodami z rokitnika. Bardzo lubię to połączenie słodkiego z kwaśnym. Piękna kompozycja była dodatkowym atutem.


Moim faworytem okazały się jednak śliwki z kremem sabayon. Puszysta pierzynka kremu skrywała dodatkowo czekoladową muffinkę z musem śliwkowym. To było pyszne.


Świetne jedzenie i przemiła atmosfera sprawiła, że zasiedzieliśmy się trochę. Ale to dobrze, bo mogliśmy podziwiać wystrój restauracji również w wieczornej wersji. Delikatne światło podkreśliło jeszcze mocniej niezwykły urok tego miejsca. Dbałość o każdy detal stała się jeszcze bardziej wyraźna. Tu wszystko jest piękne, nawet toaleta. Wyłożona pluszem, z bukietem świeżych kwiatów przy lustrze sprawiła, że zapomniałam o twardawej kaczce i kilku drobnych niedociągnięciach młodego kelnera, o których nawet nie warto pisać.


Wyszliśmy z Belvedere rozanieleni i zupełnie nie chciało nam się wracać do Krakowa. Robiąc ostatnie zdjęcia na zewnątrz zdałam sobie sprawę, że chyba nawet Wszechmogący sprzyja temu miejscu. Kolor nieba bowiem, tym późnym listopadowym popołudniem, jakimś magicznym sposobem zaczął przypominać kolor restauracyjnych krzeseł 😉.



Tekst nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.


Komentarze

Obserwuj Instagram!