GÖTEBORG - Bez makijażu

Panorama Geteborga w Szwecji

Znam kobiety, które śpią w makijażu. Słyszałam o takich, które nawet gdy się pali, najpierw malują usta, dopiero potem dzwonią po straż pożarną. Strasznie im zazdroszczę, bo zwykle są bardzo piękne, idealne wręcz i zastanawiam się po co im właściwie ta masakra tzn. maskara 😉…
I są też takie, którym z makijażem zupełnie nie po drodze. Coś tam próbują nałożyć na twarz, bo wypada, ale w sumie nie wiedzą, komu to potrzebne...

Niektóre miasta są jak wypacykowane kobiety, innych zaś nienachalna uroda nie sprawia, że spada grom z jasnego nieba, ale gdy przyjrzysz im się uważniej, zachwycają. Taki właśnie jest dla mnie Göteborg. Takiego też chcę Wam go pokazać, naturalnie pięknego. To dlatego nie założyłam żadnego filtra na zdjęcia, nie podrasowałam rzeczywistości. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu jego nieco mglista uroda, taka właśnie jakby bez makijażu...  

W Göteborgu (sama również bez makijażu 😉) byłam dwa razy. Pierwszy raz kilka lat temu spędziłam tam jeden dzień podczas podróży służbowej. Co ciekawe, wrażenia ze spaceru po mieście opisałam w pierwszym poście, jaki kiedykolwiek powstał z myślą o tym blogu. Do dziś nie wiem dlaczego, nigdy go nie opublikowałam. Czy to z tego powodu Göteborg wciąż plątał mi się po głowie, kopał po kostkach i przypominał o sobie? Być może…

Kiedy wróciłam po latach, Göteborg przywitał mnie radośnie przepiękną pogodą, niczym stęskniona kochanka. Pomalował usta słońcem, na oczy nałożył blask majowej aury i... trochę pokrzyżował mi plany. Bo jak tu brnąć w mgliste klimaty, kiedy wokół lato rodem z południa Europy. Spróbuję zatem lekko zmiksować wrażenia i fotki, porównując oba pobyty. Sama jestem ciekawa, co z tego wyjdzie 😍.


Za pierwszym razem do centrum miasta szłam spod polskiego kościoła na przedmieściach. Około pół godziny zabrało mi dotarcie do pierwszej atrakcji, a według wielu znaku firmowego Göteborga. To biurowiec Lilla Bommen zwany też potocznie "szminką" (Läppstiftet). Nie udało mi się wtedy wejść do środka, ale w internetach piszą, że na najwyższym piętrze jest punkt widokowy, z którego można podziwiać pobliski port i miasto.


Za drugim razem wylądowałam na pięknym, secesyjnym Dworcu Centralnym, z którego od razu ruszyłam do Lilla Bommen, w nadziei, że może tym razem uda mi się spojrzeć na Göteborg z góry. Niestety remont budynku znów pokrzyżował mi plany. Patrząc jednak na rozkopaną okolicę, chyba niewiele straciłam. Jak będziecie mieli więcej szczęścia niż ja, dajcie znać czy było warto.


W maleńkim porcie znajdziecie kilka ciekawych rzeczy. Najważniejsza z nich, przynajmniej dla mnie, to opera. Charakterystyczny budynek w kształcie łodzi, został oddany do użytku w 1994 roku. Zamysłem architekta było, żeby jak najlepiej wtopił się w portowy krajobraz. Wygląda na to, że zamierzony cel został osiągnięty. Do tego obiekt może pomieścić aż 1276 osób, czyli ponad !00 więcej niż na przykład słynna La Fenice w Wenecji i co ciekawe w jednym dniu może odbyć się tu aż 5 pełnowymiarowych spektakli różnej maści. Takie statystyki robią naprawdę spore wrażenie. A sam budynek? To już sami musicie ocenić 😍,


Naprzeciwko opery prawdziwa ikona Göteborga z początku ubiegłego wieku, czyli żaglowiec Viking. Staruszek, który w 1950 roku przeszedł na emeryturę, jest ponoć bratem bliźniakiem naszego Daru Pomorza. W środku znajduje się obecnie trzygwiazdkowy hotel Barken Viking i restauracja, ale ja na piwko polecam usiąść w knajpce Provianten z widokiem na marinę, a może nawet na rybkę się skusicie. Nic wielkiego, ale w takich okolicznościach wszystko smakuje jakoś tak lepiej 😜.


Z tego miejsca organizowane są rejsy po okolicy. Malowniczy archipelag goteborski jest miejscem wytchnienia i relaksu dla mieszkańców miasta. Rozczaruje się jednak ten, kto spodziewa się tu skromnych czerwonych domków i maleńkich łodzi, na których rybacy łatają potargane sieci. Może kiedyś tak było, może jeszcze gdzieś tak jest, ale większość zamieszkałych wysp usiane jest wypasionymi rezydencjami i marinami wypełnionymi nietanimi łajbami. Luksus w stylu szwedzkim, ma się rozumieć, niekrzykliwy, pastelowy, z bielonymi okiennicami i perfekcyjnie przystrzyżonymi trawnikami.


Podczas wycieczki łapię jeszcze w kadr dwie ciekawostki. Nowoczesny budynek Karlatornet, który jest obecnie najwyższym budynkiem w całej Skandynawii, a swoimi 245 metrami znacznie przegonił dotychczasowego lidera, czyli słynny Turning Torso w Malmo. To absolutna świeżynka. Budynek ukończono w 2024 roku, wciąż ma wolne mieszkania, więc jeśli tylko macie ochotę 😜.

Druga ciekawostka to kolumna przy Muzeum Morskim. Kvinna vid havet, czyli kobieta nad brzegiem morza, to hołd złożony szwedzkim marynarzom i rybakom zabitym przez miny i łodzie podwodne w czasie I wojny światowej, a dla mnie wzruszający symbol kobiecej samotności i tęsknoty za utraconym na morzu mężczyzną. Zdecydowanie zasługuje na chwilę zadumy.


Po zejściu na ląd kieruję się w stronę centrum. Przemierzając plac Gustawa Adolfa, macham przyjaźnie do “ojca założyciela”, który z dumnie wypiętą piersią czuwa nad miastem. Na tym zdjęciu tego nie widać, ale królewski pomnik jest popularnym miejscem zbiórek turystów i mieszkańców, dokładnie tak jak pomnik “Adasia” (Mickiewicza) w moim rodzinnym Krakowie.

Marzę o późnym śniadaniu nad rzeką. Wracam więc do miejsca, które odwiedziłam za pierwszym razem w nadziei na małe co nieco. Ku mojemu zaskoczeniu Tyska bron nie jest już małą knajpką na moście, a ogromnym, pływającym barem z muzyką i kolorowymi drinkami. Dla mnie bomba, szczególnie, że trafiłam na super pogodę. Postanowiłam, że zajrzę tu wieczorem.




Przy okazji zaglądam do znajdującego się pobliżu Muzeum Miejskiego. Fajna interaktywna wystawa przeprowadza nas przez historię miasta, ale szczególne wrażenie robi sala, w której zrekonstruowano największą w całej Szwecji łódź Wikingów. Przyciemnione światło, nastrojowa muzyka, posążki nordyckich bożków i gigantyczna drewniana konstrukcja pośrodku… muszę przyznać, że aż ciarki przeszły mi po plecach. Dla tego jednego przeżycia warto tu wstąpić.


Następnie włóczę się po urokliwych uliczkach miasta, w okolicach katedry. Zaglądam do kawiarenek i sklepików. Napawam oczy kolorami słynnych plecaków Kanken (które noszą tu prawie wszyscy, niemal jakby to był element narodowej tożsamości), w palcach pierwszy raz trzymam rzeczy fińskiej firmy Marimekko (pięknej, ale mega drogiej niestety). Sama nie wiem kiedy mijają dwie godziny.


Czas na lunch, więc udaję się w odwiedzone już wcześniej miejsce przy ul. Magasinsgatan 17. Skwer ze street foodem, nieco odrapany, ale kolorowy, przypomina mi krakowski Kazimierz. Obok mnie kilka rodzin z dziećmi, ale w sumie zaskakująco mało ludzi jak na tak ciepły weekend. Tu właściwie nic się nie zmieniło, oprócz menu, w którym nie znalazłam już typowo szwedzkich smaków sprzed lat. Świat idzie do przodu, mamy więc światowe klasyki i sporo wegańskich propozycji. Wrapa po szwedzku: z kiełbaską z grilla, sałatką z ogórków, ziemniakami i słodko-kwaśnym sosem z brusznicy wrzucam już tylko jako wspomnienie. A szkoda, bo był naprawdę dobry. Mimo to, miejsce polecam, bo jest w miarę niedrogo jak na Szwecję i można się najeść. Jedyny minus jest taki, że budki zamykają się tu o 15.00.


Będąc w tym miejscu koniecznie zajrzyjcie do Artilleriet, fantastycznego sklepu z designerskimi meblami i dodatkami do domu. Przekonacie się, że Szwecja to nie tylko znana nam wszystkim IKEA. Wejdźcie nacieszyć oczy. Nie wyciągajcie jednak portfela, bo ten na pewno się rozpłacze. Ja przynajmniej postanowiłam mojego nie stresować. 😉


Kontynuując spacer, szukajcie drogowskazów na Hagę. Tak, Haga to nie tylko miasto w Holandii, ale też jedna z najstarszych i najbardziej urokliwych dzielnic Göteborga. Trochę na uboczu, ale naprawdę warta zobaczenia.


Dzielnicę tworzy zaledwie kilka ulic na krzyż, ale miejsce tętni życiem dzięki niezliczonej ilości sklepików z drobiazgami i przytulnych knajpek. To niesamowite, ale w ten ciepły letni dzień, gdy zaświeciło słońce, poczułam się jakbym była na południu Europy, a nie w mglistej Szwecji. Sami zresztą zobaczcie...


Tu również odkryłam słynne cynamonowe drożdżówki (kanelbulle) w wersji XXL. Hagabulle to ponoć największe drożdżówki na świecie! Na zdjęciu tego nie widać, ale drożdżówka podawana jest na normalnym, obiadowym talerzu. Teoria o tym, że rozmiar nie ma znaczenia, właśnie legła w gruzach.


Cafe Husaren
wciąż słynie z najlepszych Hagabullen w okolicy. O ile jednak za pierwszym razem byłam nimi faktycznie zachwycona, o tyle po sześciu latach mam wrażenie, że jakość już nie jest taka sama. Ogromna popularność tej wielkiej buły sprawiła, że sprzedają ją teraz na kawałki! Ogromny błąd, bo ćwiartka nie robi już takiego wrażenia. Nie jest to również miejsce na spokojną “Fikę” w szwedzkim stylu, Tłumy ludzi i kolejki zarówno do kasy, jak i do toalety skutecznie mnie zniechęciły. Tym bardziej, że wokół sporo mniej obleganych miejsc, gdzie też serwują hagabullen i to nadal w całości.


Z Hagi już tylko rzut beretem do skansenu Kronan, wzgórze z pozostałościami po XVII wiecznych fortyfikacjach miasta. Aby tam dotrzeć, wdrapuję się cierpliwie po stromych schodach, ale już wiem, że u góry czeka nagroda: cudowny widok na miasto.



Zanim opuszczę Hagę, zaglądam jeszcze do sąsiadującej z nią dzielnicy Linné. Tu znajdziecie mnóstwo fajnych knajpek i barów. W mojej ulubionej Kafé Magasinet nic się nie zmieniło. Nawet ceny wciąż przystępne. Nie dziwi więc spory ruch, ewidentnie lokalny. Rodziny z dzieciakami wcinają pizzę, grając w planszówki, psy wylegują się u ich stóp. Uwielbiam takie przytulne miejsca, totalnie bez zadęcia i Wam też gorąco je polecam.


Po drugiej stronie rzeki odnajduję Feskekörkę. Budynek o ciekawej architekturze, dla którego inspiracją były kościoły skandynawskie i gotyckie, mieści w sobie targ rybny i restauracje serwujące ryby i owoce morza. Miejsce fajne, ale jak można się domyślać, że względu na asortyment, dosyć drogie. Osobiście nie zagrzałam tu długo miejsca, ale zajrzeć warto.


Kontynuując spacer wzdłuż rzeki, mijam przystań gdzie można skorzystać z rejsu łódkami Paddan. Skusiłam się za drugim razem i nie żałuję. Sporo frajdy, szczególnie dzieciakom, może sprawić przepływanie pod nisko osadzonym mostami, gdzie trzeba mocno się pochylać, żeby na przykład most o nazwie Frisören (fryzjer) nie zgolił nam głowy.


Docieram do głównej arterii miasta - Kungsportsavenyn. Ulica w skrócie nazywana Avenyn to takie tutejsze Pola Elizejskie z mnóstwem luksusowych sklepów, klubów i restauracji. Na końcu alei znajduje się Götaplatsen z imponującym posągiem Posejdona. Żółty budynek na szczycie placu to Muzeum Sztuki. Siadam na chwilę na jego schodach by napawać się widokiem miasta z tej perspektywy. Do środka nie udało mi się niestety wejść ani za pierwszym, ani za drugim razem.



Na kolację wybieram Stora Saluhallen, ale ten miejski targ jest idealny na każdą porę dnia (oprócz niedzieli niestety). Gwar, ruch autentyczność i opcje na każdą kieszeń. Wystarczy na przykład kupić pachnącą bagietkę i kilka plasterków lokalnego sera, do tego piwko i już jest uczta. Mnie się udało załapać na wieczorną promocję muli za połowę ceny w knajpce o wdzięcznej nazwie Bee bar. W sumie wyszło taniej niż w Krakowie.


Przyznam się bez bicia, że podczas wizyty w Göteborgu nie szukałam na siłę lokali ze szwedzką kuchnią. Nie dostrzegłam również, żeby Szwedzi szczególnie eksponowali swoje kulinarne dziedzictwo. A to trochę dla mnie dziwne, bo Skandynawia słynie przecież z produktów doskonałej jakości. Na uwagę na pewno zasługują tutejsze wypieki, kawa z kardamonem, marynowany łosoś gravlax czy nawet znane wszystkim klopsiki Köttbullar. W każdej knajpie dostaniecie też charakterystyczną sałatkę lub chrupiący placek ziemniaczany przykryty pierzynką z majonezu i krewetek koktajlowych, które je się tutaj w ilościach hurtowych. W wersji deluxe zamiast krewetek serwuje się raki i to jest sztos. Amatorzy ekstremalnych smaków niech szukają zaś w supermarketach puszek z kiszonym śledziem Surströmming. Już sam zapach podobno zabija.


Z przyjemniejszych wieści muszę potwierdzić, że Göteborg to prawdziwa mekka dla wszelkiej maści foodies. Jak na portowe miasto przystało na talerzu znajdziecie tu cały świat i to w najlepszym wydaniu. Nie brakuje również klasyków z kuchnią włoska i francuską na czele. Zła wiadomość jest taka, że w restauracjach jest dosyć drogo, a ceny alkoholu w tym kraju potrafią przyprawić o zawrót głowy. Do tego trzeba pamiętać, że napoje wyskokowe w Szwecji, poza restauracjami, barami i hotelami, kupicie wyłącznie w sieci sklepów Systembolaget. Taka sytuacja.


Göteborg to idealne miasto na dwudniowy city break. Pierwszego dnia jesteście w stanie zobaczyć większość atrakcji opisanych powyżej (no może rejs po archipelagu zostawiłabym sobie na inną okazję, żeby nie biegać po mieście z wywieszonym językiem). Drugi dzień koniecznie spędźcie w okolicy Parku Rozrywki Liseberg bez względu na to, czy Göteborg zwiedzacie z dzieciakami, czy bez.


Liseberg znajduje się kilkanaście minut spacerem od Götaplatsen i Muzeum Sztuki i jest to dzielnica, która swoimi atrakcjami zapełni Wam cały dzień. Wasze pociechy będą przeszczęśliwe jeśli dodatkowo uda Wam się zarezerwować nocleg w znajdującym się tuż obok wejścia do parku rozrywki Grand Curiosa Hotel. Nazwa mówi sama za siebie. Ja tylko dodam, że Alicja w krainie czarów poczuła by się tu jak w domu, a na znajdującej się pośrodku lobby gigantycznej zjeżdżalni sama bym się chętnie przejechała 😜.



Oprócz klasycznego lunaparku do odwiedzenia jest Centrum Nauki Universeum, genialne i prawie puste Muzeum kultur świata, które polecam szczególnie osobom bez dzieci oraz, na deser, fantastyczne Volvo World, które z kolei zachwyci wszystkich, nie tylko fanów motoryzacji.



Muszę oddać szacunek Szwedom, bo naprawdę umieją w muzea. Szczególna wrażliwość, inkluzywność i naturalność sprawia, że we wszystkich tych przybytkach kultury czujemy się prawie jak w domu. W niektórych nawet chodzimy na bosaka. Być może jest w tym też trochę efektu IKEA, ale nawet jeśli, to w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dla mnie jest to jednak bardziej wyraz skandynawskiego podejścia do życia i świata, którego część chętnie zabiorę ze sobą do swojego, polskiego domu. Oby tylko zmieściło się do mojego bagażu podrecznego 😍.

Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Obserwuj Instagram!