STEIRERECK - Skarb zaklęty w pszczelim wosku

RestauracjaSteirereck - dwugwiazdkowa Michelin, Wiedeń, Austria - widok od strony parku Stadtpark

Wiedeńska kuchnia, choć doceniana przez wielu, raczej nigdy nie kojarzyła mi się z fine diningiem. Bardziej z biesiadą à la Wojak Szwejk, po której normalny człowiek ledwo daje radę wstać od stołu, a potem przez minimum dobę walczy z efektem "przejedzenia". Z mieszanymi uczuciami zarezerwowaliśmy więc stolik w restauracji o dziwnej nazwie Steirereck, mając jednak cichą nadzieję, że zostaniemy pozytywnie zaskoczeni. Wizyta przerosła nasze najśmielsze oczekiwania, a jak było, zaraz Wam opowiem.


Zacznijmy od objaśnienia nazwy Steirereck, która związana jest z historią restauracji. Pierwotnie, otwarta przez rodzinę Ritbauerów w 1970 roku restauracja znajdowała się na rogu ulic Weißgerberlände i Rasumofskygasse w Wiedniu. Nazwę, zlepek dwóch słów: Steire - mieszkaniec austriackiego regionu Styria i eck - róg można więc przetłumaczyć jako "na rogu u Styryjczyka".

Dopiero w 2005 roku już jako renomowana restauracja z jedną gwiazdką Michelin na koncie, właściciele przenoszą się do nowego lokum w zabytkowym budynku z 1904 ukrytym wśród zieleni Parku miejskiego (Stadtpark). Przeprowadzka okazała się szczęśliwym posunięciem. Restauracja nabrała wiatru w żagle i w 2010 szef kuchni Heinz Reitbauer junior zgarnia drugą gwiazdkę Michelin, którą ma do dziś. Ale gwiazdki to nie jedyne nagrody restauracji. W kolekcji jest również 5 czapek żółtego przewodnika Gault & Millau i przede wszystkim rokrocznie druga dziesiątka najlepszych restauracji na świecie. Podczas naszych odwiedzin w październiku 2021 było to 12 miejsce! Fiu, fiu…

Niech Was nie zmyli fasada budynku widziana od strony Parku. Budynek z tej perspektywy wygląda bardzo klasycznie i wręcz niepozornie. Wystarczy jednak przejść na drugą stronę, by zobaczyć zupełnie inne oblicze Steirereck.


W 2015 roku restauracja przeszła prawdziwą metamorfozę i do budynku starej mleczarni dobudowano nowoczesną konstrukcję z metalu i szkła. Efekt jest niesamowity, bo budowla wygląda kosmicznie i bardzo naturalnie zarazem, wtapiając się niejako w zieleń parku. Momentami naprawdę trudno wyczuć granicę. Do tego na dachu znajduje się ziołowy ogród, którego skrawek widać nad wejściem. Cudna pogoda jaka nam towarzyszyła, tylko spotęgowała efekt WOW. Fakt, mieliśmy dużo szczęścia - intensywne słońce i 30 stopni w październiku to rzadkość. Aż miło było schronić się w chłodnym wnętrzu.




W środku nie mamy jednej głównej sali restauracyjnej, a stoliki ustawione są raczej w półokrągłych wnękach, co daje poczucie intymności, ale nie izolacji, bo pozostałe stoliki znajdują się w zasięgu wzroku. Co ciekawe z każdego stolika, przez olbrzymie okna widać skrawek zieleni parku. Wnętrze urządzone w stylu minimalistycznym, ale jakość wykończenia widać na każdym kroku. Do tego sprytne "gadżety" typu pomocniczy stolik czy "półka" na torebki, której zastosowanie nie było dla mnie początkowo oczywiste, ale bardzo się przydało. W wejściu widać otwartą kuchnię, a szafki z winami i przyprawami dodają surowemu wnętrzu nieco przytulności.





Obsługa nie kazała nam długo czekać na rozpoczęcie degustacji, bo już po chwili wjechał pierwszy wózek z pieczywem. Te wózki to już tutejsza tradycja, co zobaczycie w dalszej części relacji. Póki co, spróbujmy wybrać chleb. A jest z czego wybierać: białe, ciemne, z ziarnami, owocami, a nawet z kaszanką! Ponoć chleb dostarczany jest aż z dziewięciu wiedeńskich piekarni. Z wrażenia prawie dotknęłam jednego z pachnących bochenków. Na szczęście pani "chlebowa" w porę grzecznie zwróciła mi uwagę. Od tej pory starałam się trzymać łapki raczej przy sobie 😉.


Zaraz po chlebowym "performansie", na stół wjechały czekadełka zwane fachowo "amuse bouche" w ilości 5 sztuk naraz! I powiem Wam, że ta cała różnorodność na stole kompletnie mnie oszołomiła. Nie byłam w stanie zapamiętać składników tych fikuśnych miniaturek na jeden dosłownie ząb. Nawet teraz, patrząc na zdjęcie, nie jestem w stanie odtworzyć szczegółów. Pamiętam tylko, że było to pyszne i musicie mi uwierzyć 😊.


W międzyczasie zamówiliśmy przystawki, a jedną z nich było popisowe danie szefa kuchni, czyli pstrąg alpejski gotowany w wosku pszczelim. To spektakularne danie, do którego nawiązuje tytuł tego posta, zrobiono praktycznie na naszych oczach. Filet surowej ryby zalano gorącym woskiem. Pstrąg "gotował" się na stoliku obok w temperaturze 85 stopni przez około 10 minut. Idealny czas na schrupanie naszych czekadełek.



Po całkowitym zastygnięciu wosku, kelner zabrał ramkę do kuchni, by po chwili wrócić z gotowym daniem. Idealnie przyrządzoną rybę podano z żółtą marchewką i kwaśną śmietaną z pieprzem cayenne i limonką. Śmietana dodatkowo przykryta została lekko żelową w konsystencji "kołderką" w kształcie plastra miodu.

Fantastyczne w Steirereck jest to, że do każdego dania dostajecie karteczkę z opisem. Jakaż to ulga dla blogera: nie trzeba niczego zapisywać, ani męczyć głowy zapamiętywaniem. Są na niej wypisane wszystkie składniki i informacje o sposobie przyrządzenia, jak również ciekawostki. Przy tym daniu dowiedziałam się na przykład, że pszczoły do wyprodukowania 1 kilograma wosku, potrzebują zjeść 8 razy tyle pyłu kwiatowego i przelecieć przy tym 530 tysięcy kilometrów! A mówią, że to mrówki są pracowite.

Heinz Reitbauer poszedł nawet o krok dalej. W przeciwieństwie do innych szefów kuchni, którzy pilnie strzegą swoich receptur, ten chętnie dzieli się swoją wiedzą, propagując w ten sposób kuchnię austriacką najwyższych lotów. Na stronie internetowej znajdziecie przepisy na wiele dań serwowanych w restauracji. Alpejski pstrąg w wosku pszczelim jest pod numerem G1071.


Na pierwsze danie główne wjechały klasyki kuchni austriackiej, która niestety po pstrągowym widowisku, wypadła nieco słabiej.

Moje danie to długo gotowana potrawka z siekanych cielęcych serc i płucek z dodatkiem warzyw korzeniowych, korniszonów, kaparów, cebuli i anchois (to wszystko oczywiście wyczytałam z dołączonej karteczki 😜).  Danie było intensywne w smaku, ale wyglądało naprawdę nieciekawie. Sytuacji nie uratowała nawet ułożona na wierzchu chlebowa bułka na parze ze szczypiorkiem. Była tak delikatna, że od razu poszła w rozsypkę.

Zdecydowanie lepiej trafił Dział Techniczny, wybierając aromatyczny gulasz z alpejskiej wołowiny. Ten zapach mam w głowie do dziś. Do tego piłkowane cebulki i papryczki nadały tej potrawie ciekawego, lekko kwaskowatego smaku. Tym razem serwowana z gulaszem chlebowa rolada z porem to był strzał w dziesiątkę. Czegóż chcieć więcej? No może jedynie łyczka lokalnego piwa, które przy tej okazji wjechało na stół.  



Za to kolejne mięsne dania to był kulinarny obłęd. Zarówno comber z jelenia z duszonymi cebulkami nadziewanymi bobem i udekorowany płatkami pelargonii, jak i moja jagnięcina z grillowanym brokułem i kremem pistacjowym. To był chyba najlepszy kawałek mięsa jaki kiedykolwiek jadłam w życiu. I niestety wiem, że nigdy nie uda mi się zostać wegetarianką 😉.



I kiedy jeszcze rozkoszowaliśmy się mięsnymi smakami na języku, wjechał On, cały na biało, z nieśmiałym uśmiechem na twarzy, ale błyskiem pasji w oczach. Zaprezentował przed nami nie tylko kolejny wózek, tym razem z niezliczoną ilością serów, ale i swoją niesamowitą wiedzę w tym temacie 🙉. Niech się Francuzi schowają do kąta. Przyznam, że dawno nie spotkałam kogoś tak oddanego swojej pracy i pasji i jednocześnie tak ujmującego. Gdyby nie Dział Techniczny siedzący obok, rzuciłabym mu się w ramiona i kazała porwać natychmiast do tego serowego raju 😄. Tymczasem grzecznie poprosiłam o cztery kawałki najlepszych lokalnych serów. Mój niczego nie domyślający się towarzysz poszedł za to w najbardziej śmierdzące okazy, zachwycając się, razem z moim słodkim panem, zieloną pleśnią na owczym serze bleu z kraju Basków. Najbardziej "intensywnym" doświadczeniem z zestawu śmierdziuchów okazał się jednak ser Soumaintrain z Burgundii, który jadłam po raz pierwszy w życiu i choć uwielbiam pleśniowe sery, to powiem Wam szczerze, że to doświadczenie miało w sobie coś perwersyjnego. Dla serowych maniaków wrzucam zdjęcie z wszystkimi serami jakie próbowaliśmy.




Ucztę kończymy deserami. Były naleśniki, ptysiowe hot-dogi z czekolady i keczupem z malin, ale najbardziej spodobały mi się ptifurki podane na konstrukcji przypominającej Diabelskie Koło z wiedeńskiego Prateru. To się nazywa lokalny patriotyzm.

Do deserów zamówiliśmy tradycyjnie kawę, ale trochę żałuję, że nie skusiłam się na ziołową herbatę. Listki wybranego rodzaju mięty (która oczywiście podjeżdża na kolejnym wózku), obcinane są na oczach gości i wkładane do woreczka, w którym następnie są zaparzane. Prosty, a jednocześnie jakże efektowny pomysł!



Opuszczając restaurację zeszliśmy na dół, aby zobaczyć drugą perełkę właścicieli Steirereck'a. W tym samym budynku, z widokiem na kanał, znajduje się bistro Meierei, czyli po polsku mleczarnia, w której spróbować można tych samych serów, które wybraliśmy podczas degustacji i oczywiście wielu innych gatunków. Gablota na środku restauracji z najróżniejszymi serami świata robi naprawdę duże wrażenie. Wspaniałe miejsce na śniadanie czy brunch z prostym menu w przystępnej cenie. Na pewno tu wrócimy przy kolejnej wizycie w Wiedniu, bo choć lubimy czasem zaszaleć, to i tak uważamy, że to co najprostsze, bywa zwykle najlepsze 😊.

Jeśli czujecie niedosyt, zapraszam również do lektury pozostałych postów z Wiednia:




Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.


Komentarze

Obserwuj Instagram!