BOLONIA - Cuda pod arkadami


Nie pierwszy raz jestem w Bolonii, ale każda kolejna wizyta utwierdza mnie w przekonaniu, że to miasto niezwykłe i bardzo mi bliskie. Nie wiem, czy to poczucie bezpieczeństwa, które dają mi sklepienia biegnących w nieskończoność arkad, czy to ciepło bijące od czerwonej cegły budynków, czy to wszechogarniające uczucie błogości, kiedy wciągam kolejny plasterek aromatycznej mortadeli. Nie wiem, ale bardzo mi się to podoba i chcę się tym dobrem z Wami podzielić.

Bolonia jest mi bliska również w sensie dosłownym. Z Krakowa w niecałe dwie godziny jestem na miejscu, a następnie w kilka (!) minut, ekspresową kolejką Marconi zwaną nie bez powodu roller coasterem, docieram do centrum. Kolejka nie jest tania, bo kosztuje 12,80 EUR (grudzień 2024) dlatego już przy dwóch osobach warto sprawdzić cenę taksówki. Jeśli szkoda Wam kasy, a macie czas, do wyboru jest jeszcze autobus miejski nr 944. Wysiadacie przy szpitalu (przystanek Ospedale Maggiore) i po 20 minutach spacerku jesteście przy bramie San Felice. Plusem tej trasy jest to, że, jeśli wstrzelicie się w godziny otwarcia, możecie zrobić mały skok w bok i od razu nacieszyć brzuszek jednymi z najlepszych tortellini w mieście w cudownej Pasta Fresca Naldi.

Ile dni zaplanować w Bolonii? Można jeden, można dwa, a może życia nie starczyć, jeśli wgłębimy się w detale historii czy architektury czerwonego miasta. Szkoda byłoby jednak wyjeżdżać bez zobaczenia chociaż części propozycji, które zebrałam dla Was poniżej, a najlepiej wszystkich. Pewnie przy okazji sami odkryjecie jeszcze mnóstwo innych ciekawych rzeczy 😜.

Kilometry arkad

Pierwsze czym Bolonia Was zaskoczy, to kilometry arkad. Będziecie o tym czytać w każdym możliwym przewodniku i na każdym znanym Wam blogu, ale dopiero kiedy sami doświadczycie niekończącego się arkadowego spaceru, będziecie wiedzieć, co autorzy, ze mną na czele, mieli na myśli. Stawia się je w Bolonii oficjalnie od 1288 roku, kiedy to magistrat uregulował wymogi związane z ich budową i do dnia wpisania je na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 2021 roku naliczono ich w całej Bolonii aż 62 kilometry!!! Pełne zestawienie znajdziecie 🔍 tutaj. Większość z nich zlokalizowanych jest w centrum miasta, ale na liście znalazł się również najdłuższy ciąg portyków prowadzący do sanktuarium Madonna di San Luca czy znajdujący się poza centrum mega ciekawy budynek z podcieniami z lat pięćdziesiątych zwany “Treno della Barca”.


Oprócz dwóch powyższych przykładów w kategorii “naj” warto wspomnieć jeszcze najszersze arkady przy kościele Santa Maria dei Servi, najwęższe, liczące zaledwie 95 cm szerokości, przy via Senzanome i najwyższe 10 metrowe giganty przy kościele archidiecezjalnym na via Altabella. A najpiękniejsze? To już sami musicie zdecydować, choć za najbardziej eleganckie uchodzą te przy via Farini i Piazza Cavour.


Najbardziej osobliwe są zaś dla mnie średniowieczne, drewniane konstrukcje, które można jeszcze w mieście podziwiać, jak na przykład te podpierające Casa Isolani przy via Maggiore.


Salon osobliwości przy Piazza Maggiore

Większość przybywających do Bolonii swe pierwsze kroki pod arkadami stawia na via Indipendenza, idąc z dworca na Piazza Maggiore, czyli do centrum bolońskiego życia. Nie tylko tego turystycznego. Dziesiątki mieszkańców miasta również lubią posiedzieć sobie na schodach okazałych palazzo z kawą, drinkiem lub niestety coraz częściej telefonem w ręku, wygrzewając się jak jaszczurki w promieniach włoskiego słońca. Najlepsze miejsca to te na przeciwko bazyliki San Petronio. Nie da się ukryć, że to przyjemny widok.


Największy kościół Bolonii, obecnie siódma co do wielkości świątynia Europy, łatwej historii nie miała, ale tak to jest kiedy chce się przyćmić potęgę Watykanu. Jak widać po fasadzie gigant przechodził różne “operacje plastyczne”, a te najbardziej widoczne pochodzą z czasów średniowiecza i baroku. Właściwie do dziś nie uzgodniono, w którą stronę miałaby iść metamorfoza, więc kościół pozostaje niedokończony. Prawowite funkcje kościelne zaczął pełnić zresztą dopiero w 1929 roku!!! To pewnie dlatego do dziś nie jest oficjalnie najważniejszą świątynią miasta, a uściślijmy, że jest nią niepozornie wciśnięta między budynki na via Indipendenza Cattedrale di San Pietro


Jakby tego było mało na Bazylikę San Petronio z politowaniem patrzy bóg. Neptun, cały nagusieńki, nie tylko bezwstydnie pręży swoje idealnie wyrzeźbione ciało, ale jeśli staniecie w odpowiednim miejscu zobaczycie, że jego członek zawsze pozostaje w zwodzie. To oczywiście taki artystyczny psikus. Twórca rzeźby tak zaprojektował rękę Neptuna, by faktycznie, patrząc z prawej strony od tyłu, tak to wyglądało. To jeden z siedmiu sekretów Bolonii, którym się z Wami dzielę.

Pomiędzy pałacami na środku placu ukryty jest drugi sekret. Nie zdziwcie się zatem, jeśli pomiędzy budynkami na środku placu zobaczycie ludzi rozstawionych po kątach i gadających do siebie. Działa tam bowiem bezprzewodowy telefon, czyli efekt akustyczny, który sprawia, że ludzie słyszą się na dużej odległości. Po resztę “sekretów” zajrzyjcie 🔍 tutaj.


Najlepszy widok na Piazza Maggiore? Oczywiście z tarasu na wieży zegarowej. Bilety najlepiej zarezerwować on-line lub w pobliskim punkcie informacji turystycznej, bo inaczej nie wejdziecie. Ja akurat miałam pecha, bo na placu trwały przygotowania do Sylwestra, ale perspektywa na miasto jest naprawdę fajna. W cenie biletu macie dodatkowo zwiedzanie wystawy w Pałacu Accursio, ale mnie się to nie udało, bo godziny otwarcia różnią się od siebie. We Włoszech bywa to czasem strasznie skomplikowane 😜.  


Kulinarny raj na via Peschiere Vecchie

Zmykamy z głównego placu w boczne uliczki i wciskamy się na via Peschiere Vecchie. Tu zaczyna się prawdziwy raj dla ludzi kochających jedzenie. Knajpy, knajpeczki wszelkiej maści wzywają na hedoniczną ucztę. Królową talerza jest oczywiście mortadela. Podawana solo albo w otoczeniu innych lokalnych wędlin i serów z szynką parmeńską i parmigiano reggiano na czele. Do tego świeża bagietka, okrągłe chlebki zwane tigelle albo jeszcze lepiej puchate gnocco fritto i uczta gotowa. Ceny deski wędlin zwanych “tagliere” zaczynają się od 10 EUR, a z kieliszkiem lokalnego wina zapłacicie 15 EUR. Nie szukajcie lokalu zbyt długo. Ceny i jakość w tym kwartale miasta wszędzie jest podobna. To miejsce turystyczne, ale trzyma poziom, więc raczej nikt nie powinien być rozczarowany (oprócz wegetarian rzecz jasna 😜). Polecam usiąść na zewnątrz, by cieszyć się w pełni atmosferą tego miejsca. Jeśli zaś wolicie spokojniejsze miejsce, to możecie zajrzeć do znanej i w sumie całkiem niezłej sieciowki Eataly na ostatnie piętro księgarni Ambasciatori. To też ciekawe miejsce zaaranżowane w budynku dawnego kościoła. Na dobre ragù albo jeszcze lepsze balanzoni z mortadelą wybierzcie się z kolei do mojej ulubionej, znajdującej się całkiem niedaleko, knajpki La Salsamenteria Bologna.


Ma się wrażenie, że ta część miasta żyje praktycznie przez całą dobę. Największy ruch jest oczywiście wieczorem, ale również rano warto wpaść tu na szybką kawę przy barze i słodkie cornetto. W ciągu dnia działa również targ Mercato di Mezze. Kolory i zapachy warzyw, owoców, makaronów, serów, ryb i owoców morza sprawiają, że jest to jeden z najbardziej urokliwych zakątków miasta. Wygląda na to, że lokalsi też lubią tu przychodzić, bo widziałam sporo starszych osób robiących zakupy, choć pewnie większość wybiera dużo większy i mniej turystyczny Mercato delle Erbe.


Na końcu via Peschiere Vecchie kolejna ciekawostka, czyli drogeria Gilberto. To miejsce wyjątkowe, gdzie obok pamiątek z Bolonii, na półkach stoją akcesoria do pielęgnacji ciała i chemia gospodarcza. Można tam dostać grzebień, odplamiacz, pędzel do golenia, ale także urocze czekoladki w kształcie tortellini, które zakupiłam z myślą na prezent, ale jakoś tak same zjadły się po drodze. Kupcie zatem jedno opakowanie więcej, żeby nie było wtopy 🤣.


W całej tej, mimo wszystko turystycznej otoczce, jest jednak jedno miejsce, które absolutnie odbiega od narzuconego wokół standardu, tworząc od wieków własny mikrokosmos. To Osteria del Sole, miejsce, które koniecznie, ale to koniecznie, musicie odwiedzić. Przysięgnijcie, że to zrobicie, tu, teraz, zaraz, ręka na pierś! 😜 Powiedzieć, że to jest miejsce kultowe, to jak nic nie powiedzieć. “Osteria del Sole” jest jak Watykan. Ma się wrażenie, że to państwo w państwie, które rządzi się własnymi prawami i to od, bagatela, XV wieku. Najstarszy wyszynk w mieście sprzedaje wyłącznie alkohol. Od zwykłego lambrusco czy pignoletto (3 EUR za kieliszek - grudzień 2024) po markowe butelki lokalnych win, na najlepszym szampanie kończąc. Karta trunków idealnie odzwierciedla klientelę jaka tu przychodzi, bo TO MIEJSCE JEST DLA KAŻDEGO. Bez względu na zasobność portfela wszyscy siedzą tu w kupie przy długich drewnianych ławach. A co z jedzeniem? Trzeba sobie przynieść własne. Każdy rozkłada się ze swoimi papierami, w które zawinięte są wędliny i sery zakupione w okolicznych sklepikach i biesiaduje w nieskończoność, zadzieżgując przy tej okazji najróżniejsze znajomości, głównie z miejscowymi, których po kielichu wina lub dwóch, nawet bez zbytniej znajomości języka, łatwo wyciągniecie na ciekawe opowieści o ich ukochanym mieście.


Lucio Dalla moja miłość

Spacerując via degli Orefici, równoległą do via Peschiere Vecchie, warto patrzeć pod nogi. Tu bolończycy oddają hołd osobistościom świata jazzu. Jest Chet Baker, jest Miles Davis, są inni. Łączy ich to, że chociaż raz w swoim życiu grali właśnie w Bolonii. Pośrodku tej jazzowej ulicy największa z gwiazd należy do jednego z moich włoskich ulubieńców, który również swoją muzyczną karierę zaczynał od jazzu.

Lucio Dalla, bo o nim mowa, to chyba najsłynniejszy bolończyk. Dobra, zaraz po Pierluigi Collinie, Alberto Tombie i Zucchero 😜. Jeśli nie znacie tego artysty, to miło mi, że właśnie ja odkrywam go przed Wami. Cofamy się zatem do cudownych lat ‘80. Czasów, kiedy w Stanach królują: Madonna, Whitney Houston i Tina Turner, serca fanek na całym świecie zdobywa Freddie Mercury, a moje zespół Europe z piosenką “The final countdown”. Tak się składa, że dokładnie w tym samym roku (1986) Lucio Dalla śpiewa swój największy hit, czyli Caruso. Zaczynacie kojarzyć? Jeśli jeszcze nie, to muszę odesłać Was do Spotify’a. Liczę, że będzie to dla Was miłe doświadczenie.

Jako wierna fanka szukam śladów artysty w innych zakątkach Bolonii. Bardzo chciałam odwiedzić dom przy via d'Azeglio 15, w którym przez lata mieszkał, ale wizyty organizowane są tylko w wybrane dni tygodnia i tym razem nie załapałam się. To jest na pewno powód, dla którego wrócę do Bolonii. Tymczasem na pocieszenie posiedziałam sobie z Lucio na ławeczce przed Galerią Cavour.


La Grassa, La Rossa, La Dotta

Tłustą Bolonię (La Grassa) już Wam trochę pokazałam, czerwoną (La Rossa) widać dookoła, choć często ten przydomek odnosi się również do lewicowych poglądów jej mieszkańców. Przejdźmy zatem spacerowym krokiem zobaczyć skarby najstarszego miasta uniwersyteckiego, skąd wziął się przydomek La Dotta, czyli uczona.

Opuszczam Lucia Dallę na Piazza Cavour i wracam w kierunku bazyliki San Petronio, gdzie po prawej stronie znajduję jeden z największych cudów Bolonii. To oczywiście moja opinia, ale stawiam talerz mortadeli temu, kto stwierdzi, że budynek Palazzo del Archiginnasio nie jest zjawiskowy. To powinno go oświecić 😜.


To pierwsza siedziba uniwersytetu bolońskiego wybudowana w XVI wieku na zlecenie papieża Piusa IV, której celem było zjednoczenie istniejących od 1088 roku wydziałów naukowych rozproszonych dotychczas po różnych budynkach miasta. Najstarszy uniwersytet zachodniej cywilizacji miał już wtedy prężnie działające wydziały prawa i teologii, a medycyna kwitła w najlepsze jako nauka wyzwolona. Dowodem na to jest najciekawsza sala tego kompleksu, czyli Teatro Anatomico. Wyobrażam sobie, jak na tym białym, marmurowym blacie rozpruwano ludzkie ciała, odcinano ręce, uszy, nosy, a pewnie też przyszywano różne części ciała przy udziale widowni wygodnie usadowionej wokół.

Druga udostępniona do zwiedzania sala to aula Stabat Mater nazwana tak, na pamiątkę wystawianej tam w 1842 roku premiery przedstawienia Rossiniego o tym samym tytule. W auli podpatrzeć możemy imponujące zbiory tutejszej biblioteki, które niestety dostępne są tylko dla studentów i wykładowców. Spacerując korytarzami dawnej uczelni, przypatrzcie się również ścianom bogato zdobionym herbami i tablicami pamiątkowymi. No ładne to wszystko, mówię Wam.


Dzisiaj władze najstarszej uczelni w tej części świata urzędują w Palazzo Poggi na via Zamboni. To serce uniwersyteckiego świata i jedna z najbardziej emblematycznych ulic miasta. Spacer pod jej arkadami to absolutny must see, tym bardziej, że jak na studenckie zaułki przystało, nudno nie jest. Oprócz knajpek skupionych głównie wokół Teatru Miejskiego znajdziecie tu trochę łobuzerskiego graffiti i, jak to bywa w takich dzielnicach, dziwnie wyglądających typków. Najciekawsze są jednak perełki ukryte w bramach budynków, które mijamy, takie jak na przykład Oratorio di Santa Cecilia. Niestety zwykle w takich miejscach nie można robić zdjęć, więc musicie mi uwierzyć na słowo, że faktycznie są piękne.




Krzywa wieża nie tylko w Pizie

Nie myślcie sobie, że tylko Piza na swoją krzywą wieżę, Bolonia ma nawet dwie. Na początku via Zamboni znajduje się niewielki plac, a przy nim charakterystyczne wieże będące prawdziwą wizytówką miasta i punktem odniesienia dla zagubionych turystów. Z tarasu Wieży Zegarowej, o której pisałam wcześniej, widać jednak wyraźnie, że wież jest dużo więcej. Nie wszystkie z nich to “wieże mieszkalne”, ale około 20 wciąż tak. W średniowieczu mogło być ich w mieście nawet 180! Słowo mieszkalne jest tu jednak umowne, bo wieże były wysokie, chude i bez doświetlenia. Zresztą komu by się chciało tyle chodzić. Trzymano w nich za to rodowe skarby, dokumenty, broń i zapasy jedzenia na wypadek ataku wroga, co w średniowieczu było na porządku dziennym.

Moda na wieże mieszkalne, im wyższe, tym lepsze, bo świadczyły o bogactwie jej właścicieli, minęła dosyć szybko, choć walka na rozmiary to odwieczna zabawa małych i dużych chłopców 😜. Gerhard Asinelli chyba lubił rywalizację, a i do biednych nie należał, skoro wybudował w mieście najwyższą wieżę i przynajmniej w tej dyscyplinie wykosił skutecznie całą konkurencję. Wieża Asinelli ma bowiem 97,2 m! Dla przykładu druga w kolejności wieża Altabella ma tylko 61 m, a sąsiadka, wieża Garisenda, jest od niej dwa razy mniejsza

Ponad stumetrowy kolos ma jednak pewną wadę. Już ponoć podczas budowy coś nie pykło z fundamentami i wieża jest odchylona od podstawy o ponad 2 metry. Jeszcze gorzej jest z siostrzaną Garisendą, której krzywizna i dziwne drgania zaczęły zagrażać bezpieczeństwu publicznemu. Teren wokół obu wież jest obecnie wygrodzony i trwają badania w celu wyleczenia “chorej” wieży. Nie wiadomo ile potrwają prace konserwatorskie, ani ile będą kosztować. Na razie jedynym utrudnieniem jest brak możliwości wejścia na “Asinellę”, z której rozpościera się najpiękniejszy widok na miasto. Oby tylko nie skończyło się to decyzją o rozebraniu Garisendy. Obie wieże są bowiem niekwestionowanym symbolem miasta i bez niej to już nie będzie to samo.



Dzielnica Żydowska

A teraz czas na smutną historię żydowskiego getta w Bolonii. Tak, pojęcie getta powstało we Włoszech, a właściwie na terenie Państwa Kościelnego. To nie Hitler, a papież Paweł IV pierwszy wpadł na pomysł oddzielenia społeczności żydowskiej od Chrześcijan. Pierwsze getto powstało wprawdzie trochę wcześniej na weneckiej wyspie Ghetto Nouvo stąd nazwa, ale największe powstało oczywiście w Rzymie, a potem kilku innych miastach, w tym także w Bolonii. Zasady jakie obowiązywały w getcie papież tyran zawarł w swojej bulli “Cum nimis absurdum”, kto ciekaw treści, niech zajrzy 🔍 tutaj.  

Jak można się domyślać, getto to nie była sielanka, w której prawie tysiąc bolońskich Żydów mogło kultywować swoje tradycje, kulturę, naukę i rozwijać biznesy, które do tej pory, jak to Żydzi, z powodzeniem prowadzili na terenie miasta. Oskarżani od wieków (i po wieki), o zabicie Jezusa mieli całkowicie zniknąć z Bolonii, co udało się osiągnąć wrogo nastawionym władzom miasta właściwie w kilkanaście lat od wydania papieskiego wyroku.

Powrót społeczności żydowskiej do Bolonii nastąpił dopiero w XIX wieku. Dziś pamięć getta pielęgnowana jest między innymi w znajdującym się na jego terenie Muzeum Żydowskim, ale także wizualnie poprzez pojawiające się tu i ówdzie błękitne “mapki - łapki”. Hamsa, ręka Fatimy, a dla Żydów raczej Miriam, ma chronić przed złem i przynosić pomyślność, zdrowie i bogactwo. Warto więc znaleźć ich jak najwięcej, spacerując po tej części miasta. Ot tak, chociażby dla zabawy z dzieciakami albo na wszelki wypadek 😜.


Kanały, których nie ma

Mam pecha, bo za każdym razem, kiedy jestem w Bolonii, to wody w kanałach nie ma. A właściwie w Canale di Reno, który jest pozostałością średniowiecznego systemu rzecznego w mieście, o którym poczytacie 🔍 tutaj. Może jak mocno popada, to coś tam się pojawia (widziałam na zdjęciach u innych), ale z reguły wygląda to jak poniżej. Większość kanałów zresztą, albo biegnie pod budynkami, albo została zabudowana w latach 50-tych ubiegłego wieku. Porównanie do Wenecji, nawet małej, to w tym przypadku spore nadużycie.

Może kiedyś sytuacja się zmieni, bo istnieją pomysły, żeby odkryć bolońskie kanały i dać im nowe, turystyczne życie. Póki co jednak kolejka do okienka z widokiem na wyschnięty kanał to, według mnie, najbardziej kuriozalna atrakcja Bolonii. Jeśli jednak koniecznie chcecie mieć tam selfie, to ruszajcie na via Piella, ale nie miejcie pretensji do mnie, jak będziecie rozczarowani 😜.


Siedem w jednym, czyli Bazylika St Stefano

Na mapie pełnej sekretów Bolonii nie można pominąć bazyliki Świętego Stefana. Liczba niezwykłości jakie można tu zobaczyć, zrobi wrażenie nawet na niewierzącym. To kompleks aż siedmiu budowli sakralnych, z których najmłodsza pochodzi z XIII wieku. Najpierw czczono tu Izydę boginię płodności i patronkę matek. Potem na miejscu pogańskiej świątyni legendarny biskup Bolonii Petroniusz zbudował miniaturę Bazyliki Grobu Pańskiego, w której kazał się pochować. Mit Izydy pozostał jednak w podświadomości miejscowych, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że średniowieczne ciężarne mieszkanki Bolonii w niedzielę wielkanocną okrążały kolumnę 33 razy (jedno okrążenie na każdy rok życia Jezusa), wierząc, że to zapewni pomyślność dziecku, które noszą pod sercem. Do Izydy, bo przecież nie do Petroniusza, przychodziły również bolońskie prostytutki. Te jednak zapewne wierzyły w antykoncepcyjną moc swoich modlitw. Spacer dookoła ozdobnej edykuły polecam każdemu bez względu na intencje. Daje to ponoć 200 lat odpustu. Niewiele naprzeciw wieczności, ale dobre i to. Tym bardziej, że za wejście do kompleksu nic nie płacicie 😜.



Na szczególną uwagę zasługuje również bazylika świętych Witalisa i Agrykoli. Ten pierwszy był niewolnikiem tego drugiego, ale kiedy Agrykola się nawrócił, postanowił wyzwolić swojego sługę i, co więcej, doprowadził do jego nawrócenia. Obaj zginęli śmiercią męczeńską w IV wieku n.e, a szczątki ich ciał jako relikwie do dziś znajdują się w sarkofagach poświęconej im romańskiej świątyni. To najstarsza i najbardziej surowa część kompleksu z niezwykłym klimatem.  


W kompleksie znajduje się również niewielkie muzeum i Dziedziniec Piłata, którego centralnym punktem jest wapienny basen symbolizujący obmycie rąk przez Piłata. Nie wiem czy siadający na nim ludzie mają świadomość, że ich dupka właśnie dotyka zabytku z VIII wieku.


Ciężko poruszać temat kościołów w Bolonii nie wspominając o kościele San Domenico. O ile św. Petroniusz, który jest głównym pomysłodawcą bazyliki Świętego Stefana jest postacią niezwykle szanowaną w Bolonii, która jest mu wdzięczna za odbudowę miasta i przywrócenie dawnej świetności, a także zdobycie dla niej wielu cennych przywilejów, o tyle św. Dominik Guzman, a może raczej działania zakonu, który powołał do życia, z perspektywy czasu są co najmniej dyskusyjne. Trzeba bowiem wiedzieć, że w Bolonii aż do połowy XIX wieku działał największy Sąd Inkwizycyjny na północ od Rzymu. “Psy Pańskie” kąsały heretyków wszelkiej maści, ze szczególnym uwzględnieniem Katarów, którzy prawdopodobnie przywędrowali do Lombardii, uciekając przed pogromem w Oksytanii. O smutnej historii Katarów pisałam 🔍 tutaj, w poście o Carcassonne.

Sam Dominik Guzman faktycznie próbował dotrzeć do heretyków z logicznym, jak sam uważał, przesłaniem, a swoje życie spędził na modlitwie i pielgrzymowaniu po wielu zakątkach ówczesnej Europy. Pod koniec życia osiadł w Bolonii, gdzie zmarł w 1221 roku. To tutaj właśnie w kościele nazwanym jego imieniem znajduje się grób z jego relikwiami. Arka św. Dominika przyciąga nie tylko licznych pielgrzymów, ale także koneserów sztuki, bo swoje trzy grosze, a raczej trzy figury, z postacią św. Petroniusza na czele, dołożył do tego arcydzieła sztuki sakralnej sam Michał Anioł. Cacko dopieszczane było przez różnych artystów przez jakieś 500 lat, ale efekt końcowy robi wrażenie.


Odrobina sztuki dla koneserów

Sztuką oddycha się w Bolonii na ulicy, jak zresztą w większości włoskich miast. Jeśli jednak lubicie przestrzenie muzealne, mam dla Was kilka ptopozycji. Po drodze do kompleksu “Siedmiu kościołów” na via Maggiore 34 znajduje się Międzynarodowe Muzeum Muzyki. Dlaczego Wam go polecam? Bo oprócz ciekawej ekspozycji jest to przepiękny budynek i jedna z najbardziej “estetycznych” prezentacji zbiorów jakie ostatnio miałam przyjemność oglądać.

O ciekawostkach muzeum dowiaduję się już z tekstu świetnie zredagowanej ulotki otrzymanej przy zakupie biletu. Uwielbiam zbierać wszelkie tego typu materiały reklamowe, bo to mikrokopalnia wiedzy i smaczków o danym miejscu. Muzeum muzyki w Bolonii podkreśla szczególnie postać Farinellego, śpiewaka znanego w Polsce jako ostatni kastrat za sprawą głośnego filmu z lat dziewięćdziesiątych o tym samym tytule. (choć tak naprawdę po nim było jeszcze wielu innych i tylko w naszym kraju film miał taki tytuł 🙈). Okazuje się, że Carlo Maria Michelangelo Nicola Broschi jeden z najznakomitszych głosów w historii opery, na emeryturę wybrał właśnie Bolonię, gdzie zmarł w 1782 roku. Jego głos był tak niesamowity, że w 2006 roku postanowiono o ekshumacji zwłok śpiewaka, w celu prowadzenia badań naukowych mających wyjaśnić fenomen geniusza, którego nikt nie jest w stanie skopiować. Niech świadczy o tym fakt, że w filmie, który w wspominam, głos Farinellego należy do polskiej sopranistki Ewy Małas-Godlewskiej i amerykańskiego kontratenora Dereka Lee Ragina.

Rozpisałam się o Farinellim, a w muzeum macie jeszcze co najmniej jedną perełkę. Pierwszy druk zapisu nutowego. To zbiór utworów muzycznych wydany w Wenecji przez Ottavio Petrucciego zwanego muzycznym Guttenbergiem.


O ile Muzeum Muzyki polecam każdemu, bo jest malutkie, ale śliczne i w samym centrum miasta, o tyle pozostałe propozycje są już naprawdę dla koneserów. Bolońska Pinacoteca pełna starych ołtarzy, ikon i dzieł lokalnych artystów jak Carracci czy Parmigianino robi wrażenie, to fakt, ale sami musicie zdecydować czy wolicie wydać 10 eurasów na deskę mortadeli czy jednak na wysublimowaną sztukę.


Bardzo podobało mi się w muzeum sztuki nowoczesnej MAMbo, ale sama nie wiem czy bardziej ekspozycja czy genialna rewitalizacja zabytkowego budynku. I znów dylemat, bo za 6 EUR mogę przecież mieć aperolka. Do MAST kolejnej nowoczesnej perełki nie zdążyłam dojechać, bo znajduje się poza ścisłym centrum, ale postanowiłam, że to akurat na pewno zrobię następnym razem i nie zamienię na żadne dobro natury kulinarnej 🤣.


Chwila zadumy w sanktuarium Madonny di San Luca

Na koniec proponuję chwilę zadumy w niezwykłym miejscu. To Sanktuarium Madonny di San Luca. Można powiedzieć, że to taka bolońska Jasna Góra. Ikonę czarnej madonny, przywiezioną z Konstantynopola przez niejakiego Teoklesa, miał namalować ponoć sam św Łukasz. W legendzie tej wiele prawdy nie ma, ale kult pozostał i przyciąga do dziś na wzgórze Guardia tysiące pielgrzymów i turystów.

Obecny kształt bazyliki pochodzi w XVIII wieku. Maleńka ikona, chroniona dodatkowo przez srebrny pancerz zza którego widać tylko twarz Madonny i dzieciątka, ginie w otoczeniu barokowych zdobień. Mam jednak wrażenie, że w przypadku tego miejsca nie cel ma znaczenie, a droga. Do sanktuarium prowadzi bowiem ten najdłuższy na świecie ciąg bolońskich arkad, czyli portici di San Luca. Dla najbardziej ambitnych trasa zaczyna się przy bramie Saragozza (to przy okazji najładniejsza w mieście pozostałość po dawnych fortyfikacjach) i ma prawie 4 kilometry. Większość zaczyna jednak wspinaczkę na szczyt od Łuku Meloncello, gdzie zatrzymuje się autobus nr. 20. Dla tych, którzy nie mają dużo czasu lub nie czują się na siłach, jest również pociąg turystyczny, który rusza z Piazza Maggiore.

Muszę przyznać, że trasa jak na miejski spacer jest dosyć wymagająca, ale widać, że wielu traktuje to jak wyzwanie. Po drodze mnóstwo rowerzystów i biegaczy. Trochę traci to wymiar duchowy, ale to chyba znak czasów, a matka Matka Boska przymyka na to oko, ciesząc się, że i tak ktoś do jej wpada.

Z sanktuarium związanych jest także kilka mitów i legend. Jeden z nich dotyczy samych portyków, które z lotu ptaka wyglądają jak wijący się wąż. Do tego naliczono, że arkad jest dokładnie 666. Czy to przemyślane działanie bolońskich architektów czy przypadek? Trudno dziś powiedzieć. Ludzie jednak lubią wierzyć w takie symboliczne zbiegi okoliczności. Pewnie dlatego wierzą również w szesnastowieczną legendę o deszczu wstrzymanym przez Madonnę, tuż przed procesją.

O, Matko bosko bolońsko, tylko na taki cud było Cię stać? W mieście tysiąca arkad? Gdzie bankrutuje każdy sprzedawca parasoli? Wymyśliłabyś, Mater Noster, coś lepszego. Spadające z nieba, gorące tortellini, na przykład, to byłoby coś. Pomogłam? Nie dziękuj, czarna Madonno. Odwdzięczysz się, gdy następnym razem wpadnę do Bolonii 😜.



Ten post nie jest reklamą, a wyłącznie moją osobistą rekomendacją.

Komentarze

Prześlij komentarz

Obserwuj Instagram!